Trzy scenariusze dla Izraela
Dziesiątki lat wysiłków na rzecz ograniczenia liczby ofiar pijanych kierowców spopularyzowały w Stanach Zjednoczonych hasło "Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom prowadzić po pijanemu". Po ubiegłotygodniowych wyborach w Izraelu sympatycy tego kraju z całego świata powinni ukuć podobny slogan: "Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom rządzić na ślepo".
Ślepota Izraela jest efektem działań na własne życzenie. Rząd tego kraju nie potrafi rozwiązać konfliktu z Palestyńczykami na izraelskich warunkach, więc postanowił postępować tak, jakby ów problem nie istniał. Zdumieniem napawa fakt, że premier Benjamin Netanjahu w 39-minutowym przemówieniu w Kongresie USA, które wygłosił na początku marca, mówił wyłącznie o irańskim zagrożeniu dla istnienia Izraela i nawet nie zająknął się o kwestii palestyńskiej. Natomiast prowadząc kampanię w kraju, koncentrował się wyłącznie na zagrożeniu, jakim dla bezpieczeństwa Izraela są dziś pewne grupy Palestyńczyków. Nie odniósł się natomiast do szans na pokój w przyszłości.
Izraelscy wyborcy oddali swe głosy na politykę strachu, a nie politykę szans. Decyzja, czy wyrazić swe poparcie dla centrolewicy czy centroprawicy, odzwierciedla klasyczny dylemat: wybrać armaty czy masło, bezpieczeństwo czy dobrobyt?
Unia Syjonistyczna, koalicja będąca głównym przeciwnikiem partii Likud, do której należy Netanjahu, skupiła się głównie na problemach wewnętrznych, takich jak brak mieszkań, wysokie koszty utrzymania czy rosnące nierówności ekonomiczne. Netanjahu natomiast w kampanii podkreślał niebezpieczeństwa, jakie czyhają na Izrael ze strony Iranu, Państwa Islamskiego i Hamasu. Podsycając lęki związane z wyborami, pozwolił sobie nawet na rasistowską uwagę. Ostrzegał Izraelczyków, że "hordy Arabów spieszą do urn".
Przed wyborami Netanjahu odrzucał jakąkolwiek możliwość, by za swych rządów dopuścić do takiego rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, które umożliwiłoby współistnienie obok siebie dwóch państw: palestyńskiego i żydowskiego. - Czy chce pan powiedzieć, że gdy zostanie pan premierem, to nie powstanie państwo palestyńskie? - upewniał się prowadzący wywiad dziennikarz izraelskich wiadomości. Odpowiedź Netanjahu brzmiała: Właśnie tak.
Zaraz po wygranej Netanjahu zaczął się z tego wycofywać. Twierdził, że miał na myśli jedynie to, że rozwiązanie dwupaństwowe jest niemożliwe do osiągnięcia w aktualnych warunkach, to znaczy póki władze Autonomii Palestyńskiej są w koalicji z Hamasem i dopóki w Strefie Gazy "podnosi głowę wojujący islam".
Ale na takie wyjaśnienia jest już za późno. Palestyńczycy usłyszeli jasno i wyraźnie to, co od dawna podejrzewali: rząd Izraela nie jest zainteresowany osiągnięciem umowy pokojowej. Będzie wolał nadal budować osiedla i chować się za murami zabezpieczającymi. I w tym cała tragedia. Tego typu stwierdzenia wywołują u obu stron działania oparte na prostym schemacie akcja-reakcja. W rezultacie całkowicie uniemożliwi to wynegocjowanie dwupaństwowego rozwiązania, w ramach którego każda ze stron rezygnuje z pewnych oczekiwań w zamian za coś, czego obie strony pragną bardziej.
Można sobie zatem wyobrazić trzy scenariusze dla Izraela - przy czym każdy z nich jest zły. Pierwszy zakłada coraz większą izolację międzynarodową i upartyjnienie poparcia dla tego kraju w Stanach Zjednoczonych, które były zawsze najwierniejszym wojskowym i dyplomatycznym sojusznikiem państwa żydowskiego. Młodzi wyborcy amerykańscy, oddaleni o całe pokolenia od Zagłady, nie mają tego samego co starsi odruchu bezwarunkowego poparcia dla Izraela. Nie uważają go za państwo zagrożone, tak jak on sam się postrzega; raczej widzą tu rząd, który jawnie sprzymierzył się z partią republikańską w USA. Zaczną również zastanawiać się, dlaczego na forum ONZ USA stoją zawsze po stronie Izraela, chociaż od jakiegoś czasu nie czynią tego najbliżsi sojusznicy Ameryki - zarówno z Europy, jak i innych obszarów.
Wprawdzie Netanjahu w Kongresie był wielokrotnie oklaskiwany, lecz jego wystąpienie zostało zbojkotowane przez ponad 60 deputowanych Partii Demokratycznej. Tracenie poparcia Europejczyków i rosnącej liczby Amerykanów nie może sprzyjać bezpieczeństwu i interesom Izraela.
Drugi scenariusz: Palestyńczycy będą teraz ze świeżą determinacją i energią działać na rzecz jednostronnego uznania ich suwerennej państwowości. Jeśli im się uda, Izrael stanie w obliczu niepodległej Palestyny, państwa, którego granic nie uznaje; konflikt wewnętrzny stanie się oficjalnie wojną międzypaństwową, przedmiotem prawa międzynarodowego. Jeśli Palestyńczykom się nie uda, to najprawdopodobniej znów uciekną się do przemocy: to będzie trzecia intifada, o większym zasięgu i większym międzynarodowym poparciu niż poprzednie dwie. Izrael nie będzie miał wyboru, zostanie zmuszony do podjęcia równie drastycznych działań jak te, które zastosował niedawno w Gazie, tyle że na znacznie większą skalę; światowe media wypełnią się obrazami zabitych dzieci, zrujnowanych szkół i szpitali oraz uzbrojonych po zęby izraelskich żołnierzy celujących do nastolatków, którzy rzucają w nich kamieniami. Ów scenariusz numer trzy nie jest rozwiązaniem, którego pragnąłby Izrael i jego przyjaciele.
Netanjahu myśli, że zdoła postawić płot i zostawić za nim problemy, by jątrzyły się bez końca. I tu warto przywołać słowa słynnego wiersza Langstona Hughesa, który stał się hymnem ruchu na rzecz równouprawnienia czarnych Amerykanów. W lekko skróconej wersji brzmi on następująco:
Co się dzieje z niespełnionym marzeniem? Czy wysycha jak rodzynki w słońcu? Czy też jątrzy się jak rana A potem ropieje? Może po prostu zwisa jak ciężki ładunek. A może eksploduje?
Kolejne rządy izraelskie dowiodły, że są w stanie przetrzymać eksplozje palestyńskiego zawodu i gniewu. Ale za każdym razem, gdy do nich dochodzi, Izrael traci cząstkę swej duszy.
Izrael to kraj wyjątkowy, tętniący życiem, zamieszkany przez utalentowanych, pracowitych i zaangażowanych ludzi, którzy wiele mogą dać światu. Ale jego przywódcy, ignorując marzenia Palestyńczyków, szykują swym rodakom prawdziwy koszmar.
Anne-Marie Slaughter,
Prezes i dyrektor generalna New America Foundation oraz profesor stosunków politycznych i spraw międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton. W latach 2009-2011 dyrektor ds. planowania polityki w Departamencie Stanu USA.