Tragedia w szpitalu psychiatrycznym

Personel śląskiego szpitala dopiero po tygodniu zorientował się, że zniknął
pacjent! Pozbawiony pomocy chory człowiek powiesił się w lesie... I gdyby
nie koń leśniczego, być może nikt nigdy by go nie znalazł.

09.12.2004 | aktual.: 09.12.2004 07:51

Do tej tragedii nie powinno dojść! Bartosz Śliżewski (? 32 l.) był pacjentem szpitala psychiatrycznego w Toszku (woj. śląskie). Wyszedł sobie ze szpitala i nikt z personelu nie zareagował na jego nieobecność! Przez tydzień okłamywano rodzinę, mówiąc, że Bartosz nie może podejść do telefonu, ale jest na terenie szpitala.

Po trzech tygodniach martwego mężczyznę znaleziono w lesie, 3 km od szpitala. Powiesił się na gałęzi. Widok jego rozkładającego się i pokąsanego przez dzikie zwierzęta ciała był przerażający...

Bartosz bardzo potrzebował pomocy lekarzy. Potrafił pracować za dziesięciu i cieszyć się życiem, ale potem przychodziły dni, w których bał się wychodzić z pokoju i wpadał w ciężką depresję. Chorował od 10 lat. Do szpitala psychiatrycznego w Toszku Bartosz trafił na początku października. Matka odwiedzała go regularnie. Po raz ostatni spotkała się z nim 27 października.

Był spokojny. Siedział na łóżku szpitalnym, trzymał otwartą gazetę z artykułem o znamiennym tytule "Apteka samobójców". Siostra była tym zaskoczona, ale nie dała poznać po sobie - opowiada wujek Bartosza, Jan Maria Dyga (65 l.). Później matka przez tydzień usiłowała skontaktować się telefonicznie z synem. Za każdym razem mówiono jej, że nie może podejść do telefonu. Po tygodniu powiedziano jej wreszcie, że syn wyszedł ze szpitala.

Wierzyliśmy, że żyje. Liczyliśmy, że wyjechał do rodziny... - mówi Jan Maria Dyga. 10 listopada leśniczy znalazł zwłoki Bartosza w lesie, trzy kilometry od szpitala. A właściwie nie sam leśniczy, tylko jego koń Diament. Zwierzę wyczuło zapach rozkładającego się ciała. Gdy leśniczy poszedł tropem konia, jego oczom ukazał się straszny widok: mężczyzna wisiał na niskiej gałęzi, zwierzęta wygryzły mu pół twarzy. Rozpoznano go po ubiorze, miał na sobie dresy, te same w których pożegnał matkę.

Rodzina nie daruje tego szpitalowi: Powierzyliśmy Bartka opiece fachowców. Okazało się, że byliśmy naiwni. Szpital jest winien śmierci swego pacjenta i odpowie za to twierdzi Dyga.

Tymczasem dyrekcja i personel szpitala tłumaczą, że postąpili zgodnie z procedurami. Bartosz był na oddziale otwartym, był jednym z 500 pacjentów szpitala. Nie wrócił, więc został wypisany. Tylko w przypadkach sądowych nakazów leczenia psychiatrycznego jesteśmy zobowiązani zawiadamiać policję o zniknięciu pacjenta - tłumaczy Anna Rusek (51 l.) dyrektor psychiatryka w Toszku. Nie ma jednak nic na swoje usprawiedliwienie, gdy pada pytanie, dlaczego dopiero po tygodniu zorientowano się, że pacjent zniknął...

Renata Cius

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)