Tomasz Raczek: dziedziczę po Zygmuncie
Wielka przyjaźń krytyków filmowych Tomasza Raczka (47 l.) i Zygmunta
Kałużyńskiego, datująca się od 1977 roku, przetrwała aż do śmierci tego ostatniego 30 września tego roku. Zygmunt Kałużyński przepisał przyjacielowi swój majątek - dwupokojowe niewielkie mieszkanie przy ul. Wilczej w Warszawie, ogromny księgozbiór literatury francuskiej i angielskiej, rękopisy, prawa autorskie do jego książek.
Raczek nie wie jeszcze, co zrobi z odziedziczonym mieszkaniem. Na pewno w nim nie zamieszka - ma swój dom pod Warszawą. Teraz zajęty jest czymś innym - jak mówi, realizuje testament duchowy wielkiego krytyka i znawcy kina. O tym, jak opiekował się chorym przyjacielem, opowiada nam ze ściśniętym gardłem. Wciąż trudno mu pogodzić się z tą stratą:
- Zygmuntem opiekowałem się przez ostatnie trzy lata, kiedy to choroba nie pozwalała mu na swobodne poruszanie się. Byłem jedynym bliskim mu człowiekiem. Szczególnie cieszyło go, gdy od dystrybutorów filmowych załatwiałem dla niego najnowsze filmy, które właśnie wchodziły na rynek. Mój przyjaciel nie mógł już właściwie chodzić do kina, dlatego w jego domu pojawił się telewizor i wideo, a później nawet DVD. Zygmunt był otwarty na wszelkie nowości. Mój przyjaciel był sierotą, pochodził z podlubelskiej wsi Motycz, wcześnie stracił rodziców. Nie miał właściwie nikogo bliskiego, któremu mógłby bez obaw przekazać swoje notatki, swój księgozbiór. Wiedział, że zaopiekuję się nimi odpowiednio, nie zawieruszą się, nie przepadną - dlatego również mam prawa autorskie do jego książek. To właśnie sprawiło, że za namową Zygmunta założyłem wydawnictwo Latarnik, które już niedługo będzie nosić jego imię. Można powiedzieć, że realizuję testament duchowy Zygmunta Kałużyńskiego.
Do ostatnich dni mój przyjaciel był aktywny, ciężki stan go nie załamał - był to człowiek o bardzo mocnej konstrukcji psychicznej, ale trudno mu było zaakceptować ograniczenia wynikające z choroby. Gdy kilka dni przed śmiercią zorientował się, że podają mu tylko środki przeciwbólowe, zbuntował się, chciał zmieniać szpital. Pogodę ducha i humor zachował jednak do samego końca. W trakcie choroby bardzo dużo czytał, również po francusku i angielsku - znał biegle te języki, pisał też książki i artykuły. Co więcej, w wielkiej tajemnicy przed znajomymi, chodził od czasu do czasu do pobliskiego kina Polonia, by udowodnić sobie, że jest niezależny, że nie potrzebuje żadnej opieki. Nietety, te eskapady często kończyły się upadkiem na ulicy, skąd zabierało go pogotowie.
Jeszcze do teraz załatwiam różne sprawy pogrzebowe. Dzięki moim staraniom już za miesiąc na jego grobie na Powązkach stanie granitowy, niewielki pomnik. Będzie to płyta symbolizująca opartą na biurku książkę. To rodzaj hołdu, jaki oddaję swemu wielkiemu niezapomnianemu przyjacielowi.
Wysłuchał Artur Krasicki