To najdłuższy kryzys polityczny w dziejach świata
Mija rok od wyborów parlamentarnych, a Belgia nadal nie ma prawdziwego rządu i wciąż nie jest pewne, czy misję jego utworzenia wypełni obarczony nią teraz Elio Di Rupo. Coraz częściej mówi się o ponadpartyjnej koalicji bez flamandzkich nacjonalistów.
12.06.2011 | aktual.: 12.06.2011 17:28
Pozbawiona rządu Belgia pobiła już wszystkie rekordy świata długości kryzysu politycznego. Rok od wyborów mija w poniedziałek, a wciąż nie wiadomo, czy flamandzkim nacjonalistom i francuskim socjalistom uda się dojść do porozumienia pozwalającego na powołanie nowego gabinetu.
- Flamandowie chcą zmian, diametralnej reformy społeczno-gospodarczej, polityki imigracyjnej czy sądownictwa. Problem w tym, że to, co frankofonom wydaje się stumilowym krokiem, dla Flamandów jest krokiem krasnoludka, i na odwrót - tłumaczył szef największej flamandzkiej partii N-VA, Bart de Wever.
Impasu w negocjacjach i animozji między partiami politycznymi nie przezwyciężyło siedmiu kolejnych negocjatorów. Nad znalezieniem porozumienia pracuje teraz Elio Di Rupo, szef najsilniejszej francuskojęzycznej partii, któremu król Albert II powierzył misję sformowania rządu.
Za sprawy bieżące odpowiada wciąż gabinet premiera Yvesa Leterme'a, który podał się dymisji przed ubiegłorocznymi wyborami.
Belgowie traktują go jako rząd czysto techniczny, ale chwalą za przeprowadzenie prezydencji UE oraz dopięcie budżetu 2011 r. z niewielkim tylko deficytem. Przedstawiciele rządu zwracają z kolei uwagę na dużą spójność decyzji. - Paradoksalnie to w tym roku podjęliśmy bardzo ważną decyzję o wzięciu udziału w operacji w Libii - powiedział minister obrony Belgii Pieter de Crem.
Brak możliwości podejmowania decyzji długofalowych zaczyna jednak coraz więcej niepokoić Belgów, tym bardziej że UE właśnie zaleciła Brukseli dogłębną reformę płac i emerytur. - Doszliśmy do granic tego, co może osiągnąć rząd ds. bieżących - powiedział prof. Pascal Delwit, dziekan wydziału nauk politycznych na uniwersytecie w Brukseli.
Prasa belgijska również z niepokojem patrzy w przyszłość. "Nawet ten zastój ma jakiś termin ważności, który minie, kiedy światowe rynki zaczną sobie o nas przypominać. Odczujemy to na naszych portfelach" - ostrzega redaktor naczelny liberalnego dziennika flamandzkiego "De Morgen" Yves de Smet. Francuski "Le Soir" zwraca z kolei uwagę w sobotnim wydaniu na rosnący z powodu kryzysu podział między Flamandami i Walonami. "Belgia z małżeństwa stała się konkubinatem" - pisze była redaktor naczelna tego dziennika Beatrice Delevaux.
Mało osób wierzy, że Di Rupo zdąży przed końcem czerwca, jak zakładano, przedstawić dokument o reformie instytucjonalnej i społeczno-gospodarczej kraju, który ma być podstawą negocjacji rządowych. "Jesteśmy daleko od zgody i nie jest wcale pewne, że obecny negocjator doprowadzi do końca swoją misję" - powiedział Delwit.
Przedłużający się kryzys potwierdził tylko ostry podział polityczny wynikający z zeszłorocznych wyborów: dominację socjalistów pod wodzą Di Rupo we francuskojęzycznej Walonii i nacjonalistyczną N-VA popularnego Barta De Wevera jako największą siłą polityczną kraju, głoszącą hasła dalszego uniezależnienia Flandrii i gospodarczego liberalizmu. Obie partie przekraczają 30 proc. poparcia, a ich liderzy biją rekordy popularności odpowiednio po obu stronach granicy językowej.
W przypadku porażki Di Rupo wyklucza to możliwość przeprowadzenia ponownych wyborów, bo potwierdziłyby one tylko obecny układ sił.
Coraz częściej mówi się o utworzeniu rządu zgody narodowej, bez obecności nacjonalistów flamandzkich. Zrzeszałby on francuskich i flamandzkich socjalistów (SP i SP.A), liberałów (MR i VLD), zielonych (Ecolo i Groen) oraz francuską chadecję (CDH). "Byłaby to koalicja tradycyjnie belgijska, ale moglibyśmy przeprowadzić reformę państwa, która nie przygotowywałaby jego rozpadu" - ocenia wiceprzewodniczący belgijskiego Senatu, liberał Armand De Decker.
Warunkiem takiego rozwiązania jest jednak przystąpienie do koalicji chadecji flamandzkiej (CD&V), politycznego partnera N-VA, która nie zdecydowała się jeszcze na porzucenie swojego koalicjanta. Dopiero jej przystąpienie dałoby partiom potrzebną do decyzji większość dwóch trzecich głosów w parlamencie.