To koniec Francji, jaką znamy. Dziś się zaczyna nowa epoka
Trudno ocenić prezydenturę Emmanuela Macrona w jego pierwszym dniu urzędowania. Trudno przewidzieć jej sukces lub porażkę. Jedno jest pewne - we Francji zaczyna się nowy polityczny rozdział. Młody, bezpartyjny, niedoświadczony prezydent albo za pięć lat wyjedzie z Pałacu Elizejskiego w jeszcze większej niesławie niż jego poprzednik, albo okaże się wielkim reformatorem Francji i w cuglach wygra reelekcję. Każdy z tych scenariuszy oznacza koniec V Republiki, czyli Francji, jaką znamy dzisiaj.
14.05.2017 | aktual.: 14.05.2017 18:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Historyczny dzień
"Une jurnée historique” (historyczny dzień) - z takim mottem telewizja informacyjna BFMTV rozpoczęła w niedzielę od godz. 6.00 swoje specjalne wydanie z przekazania władzy w Pałacu Elizejskim. I to nie jest zwykła hiperbolizacja cyklicznego wydarzenia, jakich pełno we współczesnych mediach. 39-letni Macron – najmłodszy prezydent V Republiki - rozbudził ogromne nadzieje wśród swoich rodaków i pogrzebał, na pewno na jakiś czas, obowiązujący układ polityczny we Francji.
Dotychczas gospodarz Élysée pochodził z jednego z dwóch politycznych obozów: albo socjalistycznego albo prawicowego. - Mieliśmy już dość tego partyjnego ping-ponga - mówił mi dobrze ubrany 50-letni mężczyzna, którego spotkałem z żoną i córką tydzień temu na dziedzińcu Luwru, gdzie razem wieczorem wysłuchaliśmy przemówienia nowo wybranego prezydenta. Gdy podszedłem z mikrofonem, odesłał mnie do swojej córki, która studiuje nauki polityczne na Sorbonie. Od 21-letniej Marie usłyszałem takie samo zdanie o partyjnym ping-pongu. Ale ona świadomie przeżyła dwie prezydentury: prawicowego Nicolasa Sarkozy'ego (2007-2012) i socjalisty Francoisa Hollande'a (2012-2017).
Wcześniej pod lokalem wyborczym w centrum Paryża na Boulevard Pereire dokładnie to samo mówiła mi 84-letnia pani Christine, która pamięta wszystkich prezydentów V Republiki, z generałem de Gauellem na czele. Przekonywała, że wybrała Macrona z myślą o swoich wnukach, z "nadzieją na odnowę".
Zmęczeni partiami
Co dokładnie miała na myśli pani Christine, zrozumiałem dopiero w poniedziałek rano, kiedy czytałem ekonomiczny dziennik "Les Echos”. Gazeta opublikowała sondaż z oczekiwaniami Francuzów pod adresem Emmanuela Macrona. Aż 81 proc. wiąże z wyborem nowego prezydenta nadzieje na "odnowę moralną życia politycznego". Telewizje informacyjne cytują te wyniki. Ich komentatorzy są zgodni, że to wynik ciągłych, partyjnych, ideologicznych i personalnych sporów, a także korupcji i nepotyzmu wśród politycznych elit. Najbardziej spektakularnym przykładem była afera w kampanii wyborczej z kandydatem konserwatystów Francoisem Fillonem, który, jak się okazało, w ostatnich latach zatrudniał w swoim biurze parlamentarnym żonę i dzieci. Prokuratura prowadzi śledztwo. Kandydat nie był w stanie przekonać opinii publicznej, że zarzut sformułowany przez jedną z gazet jest nieprawdziwy. Dlatego nie wszedł nawet do drugiej tury. Wyborców prawicy zagospodarowała nacjonalistka Marine Le Pen, której wyborcy, podobnie jak zwolennicy Macrona, też są zmęczeni "partyjną kastą”. Fillon znalazł się na trzecim miejscu. Jeszcze gorzej wypadł kandydat socjalistów. Benoit Hamon otrzymał piąty wynik z 6,5 proc. głosów. To absolutne bankructwo Partii Socjalistycznej, która w ostatnich latach serwowała Francuzom partyjne kłótnie między skrzydłem radykalnie lewicowym a socjaldemokratycznym, głównie dotyczące rynku pracy. Dlatego o ponad trzy razy lepszy wynik wyborczy, prawie 20 proc., otrzymał skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon, w polskiej nomenklaturze pewnie nazwalibyśmy go tradycyjnym komunistą. Mélenchon kandydował, by "zlikwidować monarchię prezydencką”. Jego fani, podobnie jak sympatycy Le Pen, to wyborcy protestu, mocno krytykują "to, co jest” i chcą "czegoś nowego". Pierwsza tura wyborów prezydenckich pokazała, że jest ich w sumie ponad 40 proc. A doliczając do tego zwolenników Macrona, którzy mówią to samo, choć co innego mają na myśli, wyborców zmęczonych obecną polityką we Francji jest ponad 60 proc.
Nadzieja na odnowę potęgi
Krytyka obecnych elit idzie w parze ze złą sytuacją gospodarczą, a pewnie jest jej konsekwencją. Od wielu Francuzów słyszę, że chcą drastycznych reform. Ale nikt nie chce, by dotknęły go osobiście. Ponad 10-procentowe bezrobocie wywołuje frustrację i lęk o przyszłość. Macron chce przede wszystkim reformy rynku pracy: wydłużenia 35-godzinowego tygodnia pracy i uelastycznienia warunków zatrudnienia, a konkretnie – łatwiejszego wypowiadania umów na etat. Chce także rozkręcić gospodarkę, planuje wydać z budżetu ponad 50 miliardów euro na inwestycje. Wie, że jeśli odbuduje ekonomiczną potęgę Francji, to spełni się jego polityczne marzenie, które wypowiedział tydzień temu na dziedzińcu Luwru, by "już nigdy Francuzi nie musieli głosować na radykałów”. Miał na myśli zarówno Le Pen, jak i Mélenchona. Ale jeśli mu się powiedzie, to za pięć lat socjaliści i konserwatyści jeszcze bardziej stracą na znaczeniu. Bo Macron nie zamierza się z nimi łączyć, choć chce, a raczej musi, z nimi współpracować. Do wyborów parlamentarnych, które odbędą się za miesiąc, nowy prezydent wystawia swoich kandydatów z ruchu politycznego, który założył rok temu. To "En Marche”, teraz przekształcony w komitet wyborczy "La République en Marche".
VI Republika
Ponad rok temu w Berlinie na spotkaniu niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schaeuble z korespondentami zagranicznymi kolega z "Les Echos” zadał pytanie, po którym nastąpiła krótka cisza, a potem salwa śmiechu. - Panie ministrze, czy pan uważa, że Francja jest w ogóle zdolna do reform? - zapytał Thibaut Madelin. W Paryżu trwały właśnie ostre starcia na ulicach, protesty przeciwko reformie liberalizującej prawo pracy. Francuz w domyśle pytający Niemca, czy jego kraj ma w ogóle szansę na dogonienie sąsiada, to novum w Europie.
Macron musi sprawić, by odpowiedź na to pytanie stała się oczywista. Na razie, jak usłyszałem od Janusza Serafinaa, Polaka, który od 1979 roku mieszka w Paryżu, większość Francuzów uważa, że ich kraj jest "zbyt stary, zbyt skostniały na zreformowanie”. Dlatego ojciec 21-letniej Marie z Sorbony mówił mi o "rewolucji”, gdy po godz. 20:00 telewizje pokazały pierwsze prognozy wskazujące na zywcięstwo Macron.
Słowo "rewolucja” ma we Francji swoją siłę gatunkową. Jeśli Macron, podobnie jak generał de Gaulle po kryzysie związanym z wojną w Algierii, wykorzysta swoją szansę i podniesie gospodarkę, to może zostanie twórcą VI Republiki. V Republika powstała zaledwie 14 lat po funkcjonowaniu IV, którą ustanowiono zaraz II wojnie światowej i która miała ustabilizować rozchwianą sytuację polityczną. Jak napisał wybitny badacz IV i V Republiki Francuskiej, konstytucjonalista prof. Wiesław Skrzydło: "W okresie IV Republiki Francuskiej Francja nie zaznała spokoju społecznego, stabilizacji politycznej i gospodarczej". Skrzydło jako przyczyny upadku IV Republiki wymienia m.in. "nadmierne rozbicie polityczne społeczeństwa, słabe partie, do tego skłócone i niezdolne do tworzenia systemu stabilnych sojuszy". Dziś Francja znalazła się na podobnym zakręcie. Pytanie tylko, czy do Pałacu Elizejskiego wprowadza się właśnie podobny przywódca, co generał de Gaulle.
Marcin Antosiewicz