To będzie początek końca NATO?
Po co nam NATO? - zastanawiają się coraz częściej niektórzy członkowie paktu. Choć na oficjalnych szczytach sojuszu słychać napuszone deklaracje o sukcesach, wewnątrz organizacji zderzają się różne wizje jej przyszłości. Jak pisze analityk Tomasz Otłowski, dryfujący Sojusz Północnoatlantycki może wkrótce osiąść na mieliźnie, jaką będzie porażka sił międzynarodowych w Afganistanie. Czy stanie się to początkiem końca NATO - jednego z fundamentów bezpieczeństwa naszego kraju?
22.05.2012 | aktual.: 23.05.2012 13:40
Kolejny szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego przeszedł do historii i oczywiście, tak jak wszystkie poprzednie, zakończył się pełnym sukcesem, ukazując światu "determinację członków NATO w dążeniu do utrzymania spoistości i skuteczności paktu". Trawestując znane z naszej historii powiedzenie, NATO jest więc "silne, zwarte i gotowe". Wiemy, jako sojusz, co chcemy robić w najbliższej przyszłości, doskonale znamy grożące nam niebezpieczeństwa w środowisku międzynarodowym, mamy świetny projekt obrony przeciwrakietowej i odnotowujemy znaczny postęp w Afganistanie. Oczywiście wcześniej odnieśliśmy również wspaniałe zwycięstwo w operacji militarnej w Libii, co miało istotny wkład w krzewienie demokracji i praw człowieka w krajach Afryki Północnej.
Dwie wizje NATO
Tyle oficjalnie - napuszone stanowiska, sporządzane na użytek zachodniej opinii publicznej, która jednak NATO, jego problemami i przyszłością interesuje się znacznie mniej niż przepowiedniami Majów o rychłym końcu świata. W rzeczywistości, pod formalną zgodnością sojuszników w zasadniczych kwestiach poruszonych na szczycie, kryją się jednak narastające od lat istotne różnice interesów i strategii działania w środowisku międzynarodowym, a także postępujący proces zaniku poczucia wspólnoty celów i samego sensu istnienia NATO.
Wielu, zwłaszcza zachodnioeuropejskich członków sojuszu, wprost stawia dziś pytanie: po co komu pakt militarny, który odzwierciedla archaiczny, zimnowojenny (w domyśle - konfrontacyjny) sposób myślenia o realiach międzynarodowych? Po co sojusz, który nie uwzględnia zmian w geopolityce Eurazji z ostatnich 20 lat, jak np. stopniowego przenoszenia punktu ciężkości zainteresowań Waszyngtonu z Europy w kierunku Azji Wschodniej czy "resetu" z Rosją? Wyrazem tych wątpliwości i stanu ducha zachodnioeuropejskich elit było pytanie, zadane wprost przez eksperta niemieckiej opozycyjnej SPD pod adresem jego polskich interlokutorów podczas odbywającego się w połowie maja tego roku w Warszawie polsko-niemieckiego seminarium, poświęconego sprawom bezpieczeństwa europejskiego: "czy wy naprawdę wierzycie, że jakby co, to NATO przyjdzie Polsce z pomocą?". Nic dodać, nic ująć...
Problem w tym, że zmiany geopolityczne z ostatnich dwóch dekad (a raczej ich możliwe następstwa) są różnie interpretowane i postrzegane przez członków NATO. Zachodni Europejczycy, w większości uznając obecny kształt NATO za przeżytek, wskazują na konieczność budowy i umacniania instytucji w obszarze europejskiej polityki obronnej i bezpieczeństwa (choć mają pełną świadomość fikcyjności tych wysiłków). Sojusznicy ze Wschodu (jak Polska) usiłują jeszcze reanimować "stary dobry sojusz", do którego kiedyś wstępowali, oparty o zasadę "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", gdzie fundamentem istnienia i działania paktu jest Art. V Traktatu Waszyngtońskiego. NATO, rozdarte między te dwa skrajne obozy, istnieje więc co prawda nadal, ale to już jest raczej dryf, możliwy głównie siłą inercji, nie zaś realizowany z rozmysłem i obrany celowo przez wszystkich kurs. Krok od porażki pod Hindukuszem
Swobodny dryf rządzi się jednak swoimi prawami i niesie wiele zagrożeń, choćby ryzyko przysłowiowego wpadnięcia na mieliznę lub skały. Dla NATO taką mielizną, na której zakończy swą drogę, może okazać się operacja ISAF w Afganistanie. Sojusz jest już bowiem zaledwie o krok od poniesienia sromotnej klęski pod Hindukuszem. Faktu tego nie uda się zatrzeć ani zmienić najsprawniejszym nawet PR-em czy polityczną nowomową.
NATO podtrzymało właśnie w Chicago ustalony na poprzednim szczycie w Lizbonie termin zakończenia operacji ISAF - 31 grudnia 2014 r. To już samo w sobie wydaje się sporym sukcesem, bo co najmniej trzecia część uczestników tej misji spośród państw członkowskich sojuszu aż przebiera nogami, aby wycofać się znacznie wcześniej. Prym wiodą tu oczywiście Francuzi, którzy solidarność sojuszniczą zawsze rozumieli i postrzegali przez pryzmat swych własnych interesów i celów narodowych. A że udało im się w Brukseli i Kabulu "załatwić", żeby kontrolowana przez nich afgańska prowincja Kapisa weszła do właśnie ogłoszonej trzeciej tury procesu "transition" (przekazywania odpowiedzialności afgańskim władzom i siłom bezpieczeństwa), to spokojnie mogą zwijać sztandary jeszcze w tym roku. Trzeba być naiwnym, aby wierzyć, że żaden z sojuszników nie pójdzie wkrótce w ich ślady, pomimo formalnych uzgodnień potwierdzonych w Chicago.
Kalendarz NATO
Ustalony dwa lata temu w Lizbonie horyzont czasowy działań ISAF podtrzymano w Chicago pomimo tego, że w ciągu minionych 24 miesięcy sytuacja operacyjna w Afganistanie znacznie się pogorszyła, a liczba ataków i zamachów ze strony rebeliantów pobiła już wszelkie rekordy. Pomimo tego, że afgańskie siły bezpieczeństwa nie są jeszcze w pełni gotowe do samodzielnego zapewnienia względnego nawet bezpieczeństwa na przekazywanych im terenach i najpewniej nie będą gotowe także za dwa lata. Pomimo tego, że skala dezercji w afgańskiej armii i policji nadal utrzymuje się na niebotycznym poziomie 30% w ciągu roku, a poziom infiltracji szeregów formacji rządowych przez rebeliantów rośnie w zastraszającym tempie. Wreszcie pomimo tego, że talibowie i inne frakcje rebelianckie konsekwentnie odmawiają podjęcia rozmów pokojowych, kierując się jak najbardziej słusznym przekonaniem, że czas gra na ich korzyść, a rokowania odbywają się na polu walki. Oni wiedzą, że wycofanie się sił międzynarodowych to początek odzyskiwania przez
nich władzy w kraju. Ile czasu zajmie im ten skuteczny "marsz na Kabul", jest już tylko kwestią konkretnych uwarunkowań operacyjnych i logistycznych.
Naiwnością jest wierzyć, że obecny reżim w Afganistanie można utrzymać po 2014 r. wyłącznie za pomocą finansowej kroplówki, pakując weń po ok. 4 mld USD rocznie, bez fizycznej obecności sił międzynarodowych. Przy tym poziomie systemowej wręcz korupcji i złodziejstwa, jakie istnieją w Afganistanie, jego siły bezpieczeństwa dostaną może najwyżej co drugiego dolara spośród podarowanych przez społeczność międzynarodową dotacji. Zdecydowanie za mało, aby marzyć nawet tylko o utrzymaniu status quo. Początek końca
A więc koniec roku 2014: zakończenie misji ISAF - początek końca NATO... Nieprawdopodobne? A w jaki sposób tak duży sojusz militarny może istnieć dalej, poniósłszy faktyczną militarną i polityczną porażkę na taką skalę ? Kto będzie dalej postrzegać go jako skuteczny i sprawny mechanizm? Kto będzie się z nim w przyszłości liczyć, kto będzie się go obawiać lub przynajmniej czuć przed nim respekt i uwzględniać to w swych strategicznych kalkulacjach? Rosja już się NATO nie boi - co najmniej od 2008 r., gdy pakt nie zrobił nic, aby powstrzymać Moskwę od zbrojnego najechania państwa wymienianego oficjalnie jako kandydat do członkostwa w sojuszu. Chiny, po tym co widzą w Afganistanie, a wcześniej w Libii, także zapewne stracą resztki obaw, że NATO może być kiedykolwiek efektywnym i realnym przeciwnikiem militarnym.
Najgorsze z tego wszystkiego jest jednak to, że sojuszu (a szerzej - Zachodu) przestali się już obawiać zarówno islamscy radykałowie z regionu afgańsko-pakistańskiego, umocnieni zwycięstwem nad najpotężniejszą organizacją wojskową świata, jak i Arabowie. Ci ostatni mieli zresztą okazję przyglądać się działaniom NATO w Libii, gdzie przez kilka miesięcy sojusznicze lotnictwo nie mogło poradzić sobie z paramilitarnymi formacjami reżimu Muammara Kadafiego. Nie wspominając już o tym, że większość członków pozostawała wówczas ostentacyjnie obojętna wobec całej operacji.
Już teraz NATO, ze swymi kurczącymi się wydatkami poszczególnych członków na obronność, ciętymi na gwałt programami modernizacji uzbrojenia i zmniejszającymi się liczebnie siłami zbrojnymi, powoli staje się militarnym karłem. Po klęsce afgańskiej procesy te nabiorą niechybnie przyspieszenia, na fali powojennego pacyfizmu, umacnianego przez politykę lewicowych lub lewicujących rządów większości państw członkowskich.
"Bezzębny" pakt militarny
Bez wątpienia klęska w Afganistanie stanie się bardzo ważną - być może najważniejszą w najbliższym czasie - cezurą dla dalszego istnienia NATO. Wciąż jednak oficjalnie wszyscy udają, że koniec misji ISAF to raczej "zaplanowany z góry odwrót", a nie sromotna rejterada. Co ciekawe, wielu ekspertów i polityków (o zgrozo!, także w Polsce) wprost nawołuje do przyspieszenia procesu wycofywania z Afganistanu, motywując to koniecznością... ratowania NATO. Argumentują oni, że im dłużej sojusz grzęźnie w Azji, tym bardziej się niszczy od wewnątrz, wypala politycznie, moralnie i materialnie. Tym samym w interesie wszystkich sojuszników (a zwłaszcza Polski i innych członków z Europy Środkowej i Wschodniej) jest uwolnienie się paktu z tego "afgańskiego gorsetu" i skupienie się na pierwotnej jego misji, tj. obronie terytorium traktatowego, w oparciu o wspomniany Art. V.
Zwolennicy tej koncepcji nie biorą jednak pod uwagę daleko idących następstw geopolitycznych porażki sojuszu w Afganistanie. Z tej perspektywy dla Polski nie jest aż tak istotne, kiedy skończy się misja ISAF, tylko z jakim stanie się to skutkiem. Jeśli koniec obecności NATO w Afganistanie będzie równoznaczny ze zwycięstwem talibów (a na to się w chwili obecnej zanosi) to Sojusz Północnoatlantycki może po prostu takiego obrotu spraw nie przetrwać, zamieniając się stopniowo w miękki i bezzębny twór międzynarodowy na wzór OBWE.
Oczywiście, nikt nie zgłosi dziś postulatu przedłużenia obecności militarnej sojuszu w Afganistanie, w celu ratowania prestiżu NATO. Sprawy w tym kraju, wokół niego, ale zwłaszcza w samym NATO przybrały już taki obrót, że jest to całkowicie nierealne. Dryfujący sojusz stał się - jak nigdy dotychczas - zakładnikiem polityk i interesów poszczególnych państw członkowskich i ich rządów, dla których najdłuższym możliwym horyzontem czasowym strategicznego myślenia jest perspektywa najbliższych wyborów (a to, co myślą w danej sprawie wyborcy stanowi podstawową polityczną wytyczną). Nic więc dziwnego, że nie ma obecnie w USA i w Europie chętnych, żeby walczyć z islamistami i "umierać za Kabul". Nawet, jeśli istnieje jeszcze jakaś szczątkowa świadomość, że umierając dziś za Kabul, mamy być może choć cień szansy na uniknięcie sytuacji, w której za kilka-kilkanaście lat będziemy musieli umierać za Paryż, Berlin czy Warszawę, gdy ci sami islamiści spod Hindukuszu zapukają do bram naszych miast.
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski