Tiry polsko-niemieckiego pojednania
Po 13 grudnia 1981 do Polski ruszyły tysiące ciężarówek z pomocą.
Mało kto wie, że najbardziej w stanie wojennym pomagali nam Niemcy.
08.12.2006 | aktual.: 08.12.2006 13:12
Franciszek Fuckner z Aschebergu koło Münster jako dziecko został wysiedlony z Kluczborka. Miał żal do Polaków i bał się wrócić na Śląsk. Po raz pierwszy odważył się przyjechać do swojego rodzinnego miasta dopiero w stanie wojennym, z transportem darów. Kiedy zobaczyłem w telewizji obrazki z Polski pokazujące długie kolejki do pustych półek w sklepach - nie mogłem zostać obojętny - opowiada Fuckner. Byłem na rencie inwalidzkiej, miałem mnóstwo czasu i sporo kontaktów. Zorganizowałem więc zbiórkę darów w okolicznych parafiach i w dwie ciężarówki ruszyłem do mojego Heimatu. Żal z powodu wypędzenia w jednej chwili przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
Rozpoczęta w stanie wojennym współpraca z Opolszczyzną trwała aż do początku lat 90. Franziskus Fuckner poprowadził do naszego regionu ponad 40 transportów z pomocą. Z czasem przestawił się z żywności na sprzęt medyczny.
Dzięki takim ludziom jak on między 1981 a 1984 rokiem na Opolszczyznę trafiło - jak obliczył ks. dr Arnold Drechsler, dyrektor Caritasu Diecezji Opolskiej - 7100 ton żywności, odzieży i leków w blisko 1500 transportach, głównie z Niemiec, Francji, Holandii, Austrii i USA.
W pomoc dla Polski angażowali się także ludzie nie mający korzeni w naszym kraju. Georg Dietrich z Offen¬burga nie miał w Polsce żadnych krewnych. Miał za to firmę spedycyjną i dużo zapału. Jego ciężarówki woziły pomoc do Olsztyna nawet wtedy, kiedy on sam został uznany przez polskie władze za persona non grata. Pan Georg dziwi się pytaniu, dlaczego woził dary do Polski, z którą praktycznie nic go nie łączyło. Jak to nic- mówi - przecież Heimatem jednego człowieka jest drugi człowiek. Dziś ma 85 lat i hoduje osły. Mówi, że osioł to dobry symbol spedytora.
Konwój internowany
Wielu ludziom zaangażowanym wtedy w pracę przy rozładunku darów stan wojenny bardziej kojarzy się z transportami żywności niż z transporterami opancerzonymi.
Józef Kuczera do liczącego około 20 osób zespołu charytatywnego przy katedrze opolskiej włączył się na prośbę śp. ks. prałata Stefana Baldego, ówczesnego proboszcza. Dziś, po 25 latach, jakie upłynęły od 13 grudnia 1981, nie potrafi policzyć, ile paczek, kartonów, beczek i worków przeszło przez jego ręce. Pamięta, że w 1981 i na początku 1982 roku pomoc przychodziła głównie od osób prywatnych i parafii, potem ruszył strumień darów od organizacji rządowych i pozarządowych. Żeby nie budować autorytetu reżimowej władzy i mieć pewność, że dary dotrą do potrzebujących, ofiarodawcy kierowali transporty głównie do parafii.
Konwoje wiozły do Polski mleko w proszku, masło, sery, mąkę, cukier, ryż fasolę i dziesiątki innych produktów żywnościowych. Z czasem do żywności zaczęto dodawać odzież, lekarstwa, a nawet meble. Zdarzały się transporty kłopotliwe- opowiada Józef Kuczera. Kiedy dostaliśmy mnóstwo miodu w beczkach, trzeba go było przelać do słoików, więc kleiliśmy się wszyscy od tego miodu. Innym razem do katedry przyjechały dwa wielkie samochody chłodnie z mrożonymi indykami. Auta trzeba było szybko rozładować, a żadnego magazynu, w którym mięso dałoby się przechować, nie mieliśmy. Prałat kazał nam jechać na opolskie osiedla i rozdać te indyki, zanim się popsują.
Państwo próbowało przełamać monopol Kościoła na przekazywanie pomocy i przejmować dary, także te jadące na Opolszczyznę. Wojsko próbowało przechwycić m.in. konwój kilkunastu ciężarówek jadących z Moosbach. Kolumna zwracała na siebie uwagę, bo niemieccy ofiarodawcy wieźli obok samochodów z darami polową kuchnię i cysternę z paliwem, które w Polsce było wtedy na kartki. Tym razem skończyło się na kłótni i żołnierze ustąpili. Nie zawsze było tak łatwo. Jeden z transportów z paczkami świątecznymi z Holandii został w okolicach Jeleniej Góry internowany i skierowany na teren tamtejszych koszar- opowiada Józef Kuczera. Zwolniono go dopiero wtedy, gdy Holendrzy zagrozili, że jeśli władze nie pozwolą im jechać na Opolszczyznę, to prędzej podpalą transport niż oddadzą go wojsku. Ostatecznie konwój puszczono, ale na święta Bożego Narodzenia już nie zdążyli i paczki świąteczne rozdawaliśmy ludziom dopiero przed sylwestrem. Pamiętam, że były w nich nawet świece na stół wigilijny i zapałki.
Bez łapówki nie wjedziesz
Niemieccy ofiarodawcy wspominają po latach, że czasem łatwiej było zebrać dary w Niemczech niż je dostarczyć do Polski. Władze wojskowe lubiły mnożyć trudności. Walter Schulte z Bad Neustadt już przed rokiem 1980 woził trans¬porty z pomocą na Wschód w ramach organizacji "Hilfe für Osteuropa” (Pomoc dla Europy Wschodniej).
Jeździliśmy przede wszystkim na polską ścianę wschodnią i dalej, na Ukrainę, zwłaszcza do Lwowa. Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, zacząłem jeździć także na Opolszczyznę. Do pytań na granicy o broń, amunicję i krótkofalówki szybko się przyzwyczailiśmy. Gorzej, że kilka razy - pod byle pozorem - rekwirowano nam na granicy samochody. Było z tym mnóstwo kłopotu, bo musieliśmy ściągać z Niemiec inne auta i zawracać z towarem do domu. Ale nie zrażaliśmy się i za kilka dni ten sam transport przez inne przejście i tak trafiał do adresatów. Na każdy wjazd do Polski trzeba było mieć wizę, po którą należało jechać do ambasady- wspomina Franziskus Fuckner. Na granicy zawsze czekało się 7-8 godzin w kolejce. Oczywiście, trzeba było mieć przygotowane marki na łapówki dla celników. Ale wszystko to przestało mieć dla mnie znaczenie, kiedy przy przeładowywaniu darów usłyszałem pewnego razu roz¬mowę dwóch Polaków: "Popatrz, Niemiec też potrafi być dobrym człowiekiem"- mówili. Pomyślałem wtedy, że wojna kończy się
dopiero teraz.
Od paczki do przyjaźni
Transporty przychodziły spontanicznie, więc i zespoły charytatywne musiały być w stałej gotowości. Wtedy nikt nie liczył godzin pracy ani ilości przeładowanego towaru- wspomina Józef Kuczera. Pamiętam którejś zimowej soboty 1982 lub 1983 roku przez cały dzień rozładowywaliśmy potężnego tira. Około 22.00 wróciłem do domu, a godzinę później zostałem przez telefon wezwany z powrotem pod katedrę. Na rozładunek czekał kolejny samochód, pełen butów. Kierowca chciał wracać szybko do domu, nie było wyjścia, trzeba było pracować do rana. Kiedyś po całonocnej pracy przy tirze, który przywiózł między innymi paczki żywnościowe do rozdysponowania przez parafię wśród mieszkańców, dostaliśmy i my po jednej paczce- wspomina Józef Kuczera. W środku był adres nadawcy spod Hamburga z prośbą o potwierdzenie, do kogo paczka dotarła. Napisaliśmy z żoną list i od tego kontaktu zaczęła się nasza przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Piszemy do siebie, odwiedzamy się nawzajem. Potężna fala pomocy zmusiła proboszczów do organizowania
specjalnych grup charytatywnych, które przyjmowały i rozdzielały dary.
Dary przychodziły z całej zachodniej Europy i z USA, ale myślę, że dwie trzecie tej pomocy nadchodziło z Niemiec- mówi ks. prałat Edmund Podzielny, proboszcz parafii katedralnej. Jeśli ksiądz próbował rozdawać te dary sam albo tylko z pomocą gospodyni, wychodził na tym najgorzej. - Nie dość, że przytłoczony ilością transportów nie miał dość czasu na duszpasterstwo, to jeszcze narażał się na zarzuty, że zostawia najlepsze towary dla siebie lub dzieli je niesprawiedliwie. W Tułowicach, gdzie byłem wtedy proboszczem, zorganizowaliśmy grupę charytatywną, która po 1989 przekształciła się w parafialne koło Caritas. Przyjęliśmy zasadę, że każdy transport przyjmowały co najmniej dwie osoby, żeby uniknąć podejrzeń o nadużycia.
Bez pretensji ani rusz
Ale przy okazji rozdawania darów pretensji i żalów było i tak mnóstwo. Ludzie zmęczeni pustkami w sklepach, stojący w kolejkach po zagraniczne dary oskarżali członków komitetów charytatywnych, że lepsze towary, np. kawę albo czekoladę, zostawiają sobie. To była wyczerpująca praca, bo tych pretensji i oskarżeń było bardzo dużo- wspomina Zofia Drzewiecka z Tułowic. Wtedy zaangażowałam się w tę pomoc na prośbę księdza i rozumiałam, że to jest konieczne, ale drugi raz już bym się na to nie zdecydowała.
Prowadziliśmy kartoteki korzystających z darów, żeby dzielić je jak najbardziej sprawiedliwie, ale bywało, że i tak byliśmy oszukiwani, szczególnie przy bardziej atrakcyjnych towarach - wspomina dr Julian Toporowski z Kluczborka. Kiedy rozdawaliśmy indyki, niektóre osoby mieszkające w jednym domu zgłaszały się osobno, żeby dostać więcej. Ale takie incydenty nie przesłaniają faktu, że dary były ogromną pomocą, bez której wiele rodzin nie dałoby sobie rady.
Żywność rozchodziła się wśród potrzebujących natychmiast. Trudniej było rozdysponować ubrania, zwłaszcza że nie wszystkie były wartościowe. Pani Zofia i pan Julian wspominają, że nierzadko obok dobrej odzieży przysyłano do Polski także łachy nie do użytku. Pozytywnie wyróżniała się odzież z Holandii - zawsze czysta, posegregowana i w bardzo dobrym stanie.
Chyba najdłuższe kolejki ustawiały się pod opolską apteką darów działającą od kwietnia 1982 roku w domu katechetycznym przy katedrze. W stanie wojennym osiem farmaceutek realizowało w niej rocznie około 40 tysięcy recept.
Nie umiem powiedzieć, ilu ludziom leki z darów uratowały życie, ale z pewnością ratowały bardzo wiele domowych budżetów - wspomina Halina Kędzierska, która w aptece pracowała od jej założenia do zamknięcia w roku 2002. Podczas stanu wojennego apteki były na pewno lepiej zaopatrzone niż sklepy spożywcze, ale i tak z Zachodu przychodziło wtedy wiele leków, których w Polsce nie było. Dlatego przychodzili do nas nie tylko pacjenci, ale i lekarze, którzy chcieli być na bieżąco.
Paczka dla co drugiego Polaka
Ważnym składnikiem niemieckiej pomocy była - obok zorganizowanych transportów - spontaniczna akcja paczkowa. Kto tylko był w stanie poprzez krewnych, znajomych lub w parafii zdobyć adres jakiejś rodziny w Polsce, pakował i wysyłał paczkę.
W latach 1980-1984 za pośrednictwem niemieckiej poczty przysłano do Polski 15,3 mln paczek o średniej wadze około 15 kilogramów. Rekordowy pod tym względem był rok 1982, w którym poczta niemiecka dostarczyła do nas blisko 9 mln paczek. Hojność społeczeństwa wsparło państwo niemieckie, które zatrudniło w urzędach pocztowych dodatkowych pracowników, a w 1982 roku zwolniło paczki adresowane do Polski z opłat. Zamiast nadawców opłatę pocztową opłacało niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych. W sumie z niemieckiego budżetu przeznaczono na ten cel tylko w 1982 roku prawie 175 milionów marek.
Niemcy pamiętali, co ich ojcowie i dziadkowie robili w Polsce podczas wojny- mówi Winfried Lipscher z Berlina, emerytowany dyplomata, wiele lat pracujący w ambasadzie RFN w Warszawie. W momencie, w którym polskie społeczeństwo znalazło się w potrzebie, zrozumieli, że mają pewien rachunek do wyrównania. Jestem przekonany, że tamta pomoc była ważnym krokiem w stronę polsko-niemieckiego pojednania, które w pełni zrealizowało się po upadku komunizmu w 1989 roku.
Krzysztof Ogiolda