"The Economist": zagrożenie konfliktem nuklearnym jest największe od 25 lat
Gdy w kwietniu 2009 roku Barack Obama zapowiadał w Pradze stopniową redukcję głowic nuklearnych aż do całkowitego wyrzeczenia się broni atomowej w przeciągu jednego pokolenia, rozbudził nadzieję na globalne rozbrojenie do tego stopnia, że kilka miesięcy później odbierał Pokojową Nagrodę Nobla. Magazyn "The Economist" sprawdził, ile zostało z tamtych nadziei.
11.03.2015 | aktual.: 11.03.2015 17:49
Za odważnymi słowami Obamy poszły czyny, bo rok później w tym samym mieście prezydent USA i ówczesna głowa Rosji, Dmitrij Miedwiediew, podpisali układ Nowy START. Dwustronna umowa nakładała ograniczenia i zmniejszała przerośnięte arsenały atomowe obu mocarstw. Uczyniono wówczas pierwszy krok ku deklarowanej denuklearyzacji.
Dziś "The Economist" zastanawia się jednak, czy pierwszy krok nie okazał się aby ostatnim. Magazyn sprawdził, czy przywódcy światowych mocarstw będą się mieli czym pochwalić na przypadającej na przełom kwietnia i maja konferencji państw sygnatariuszy układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT z 1968 r.).
Mniej głowic, więcej zagrożenia
Jak ocenia "The Economist", broń jądrowa w krótkim czasie stała się atrakcyjnym narzędziem dla wzmocnienia pozycji dwóch państw, których konwencjonalne armie nie należą do najsilniejszych. "Broń jądrowa pozwala Korei Północnej zastraszać i podkopywać podstawy (bezpieczeństwa) dużo silniejszego sąsiada, a nawet grać na nosie Stanom Zjednoczonym. Jedną z przyczyn, która każe Chinom wysyłać żywność i energię do Korei Północnej, jest strach o to, co stałoby się z arsenałami atomowymi w obliczu upadku reżimu Kimów" - czytamy w magazynie.
Kolejnym państwem, które w podobny sposób chce umacniać swoją pozycję, jest Iran, od lat pracujący nad atomową technologią.
Jeszcze jednym państwem, od którego może zacząć się atomowy konflikt jest Pakistan. Jak wskazuje "The Economist", w czasie kryzysu systemy krótkiego zasięgu wyposażone w nuklearne głowice mogą trafić do dowódców polowych. Część kadry oficerskiej tego kraju ulega islamskiej radykalizacji, a w siłę rosną ugrupowania dżihadystów, które mogą potencjalnie nawiązać z nimi współpracę.
Właśnie z powodu tych krajów dzisiejsza "nuklearna rzeczywistość" jest dużo mniej stabilna niż zimnowojenna. Wówczas mieliśmy do czynienia z dwoma wrogimi obozami, które - choć dysponowały kilkakrotnie większymi arsenałami niż dziś - starały się jednak utrzymać status quo. Kryzysy zażegnywano w racjonalny sposób, liderzy USA i ZSRR wyjaśniali wątpliwości za pomocą "czerwonej linii", a gwarancja nuklearnej odpowiedzi na każdy atak tego typu skutecznie odwodziła obie strony od użycia atomowej broni.
Zdaniem prestiżowego magazynu także dawne metody nuklearnego odstraszania niekoniecznie muszą sprawdzać się dziś, bo niektóre dwu- i wielostronne porozumienia wygasły, przestały być przestrzegane lub są podważane. Dotyczy to nawet państw o największym atomowy potencjale - w ubiegłym roku zakończyła się prawna współpraca Waszyngtonu i Moskwy w celu zabezpieczania radioaktywnych materiałów przed niepowołanymi rękami.
Mniej głowic, więcej pieniędzy
"The Economist" wskazuje także, że zwiększają się nuklearne wydatki i na dowód podaje szereg przykładów. W ciągle rosnącym budżecie rosyjskiej armii 1/3 pieniędzy przeznaczana jest na utrzymanie i rozwój broni atomowej, jest to o połowę większa proporcja niż w przypadku Francji. Chiny kończą proces tworzenia triady nuklearnej, czyli możliwości uderzenia z powietrza, lądu i wody. Pakistan aktywnie rozwija arsenał małych głowic bitewnych, by w ten sposób wyrównać dysproporcję w siłach konwencjonalnych na korzyść odwiecznego rywala, Indii. Z kolei Korea Północna jest podejrzewana o konstruowanie jednej głowicy rocznie i prace nad pociskiem, który mógłby sięgnąć zachodniego wybrzeża USA.
Stany Zjednoczone nie pozostają w tyle i też chcą modernizować swój atomowy arsenał. Program mający trwać dekadę pochłonie 350 miliardów dolarów.
Pęczniejące budżety i coraz większa liczba potencjalnych i faktycznych posiadaczy broni jądrowej sprawiają, że w ocenie "The Economist" zagrożenie konfliktem nuklearnym jest dziś największe od 25 lat.
Powrót atomowej dyplomacji
Publicyści magazynu podkreślają, że choć pomysł całkowitej denuklearyzacji okazał się mrzonką, a groźba destabilizacji i rozprzestrzeniania się broni atomowej jest większa niż kiedykolwiek wcześniej, to nie wszystko jeszcze stracone. Zdaniem "The Economist", kluczowe jest aktywne podążanie drogą, którą wyznacza traktat o nieproliferacji broni jądrowej (NPT z 1968 r.). Umowa, którą ratyfikowało ponad 180 państw, jest gotowym mechanizmem, który zapewnia państwa sygnatariuszy o tym, że skoro ich sąsiedzi nie pracują nad bronią jądrową, to również one nie mają potrzeby opracowywania własnej broni tego typu.
Kluczowe pozostaje więc, by państwa nie poszły wzorem Korei Północnej i nie wystąpiły z traktatu NPT, który powinien skupiać jak najwięcej krajów. Inną ważną kwestią jest, by sygnatariusze nie szli ścieżką Iranu, który wzbogaca uran pod pretekstem działalności cywilnej, pozostając przy tym w układzie NPT. Nawet jeśli Teheran faktycznie nie ma na celu stworzenia broni jądrowej, to już samym faktem wzbogacania niejako zachęca sąsiadów do kontrposunięć. A Bliski Wschód z atomowym Iranem, Izraelem, Arabią Saudyjską czy Egiptem byłby jeszcze większą beczką prochu niż dziś.
Okazja do tryumfalnego powrotu postulowanej atomowej dyplomacji nadarzy się już wkrótce. Od 27 kwietnia do 22 maja w siedzibie ONZ w Nowym Jorku odbędzie się konferencja państw sygnatariuszy układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, na której światowe potęgi zamiast chwalenia się postępami w denuklearyzacji, powinny raczej wypracować sposób na dalsze uniemożliwienie rozpowszechniania najbardziej śmiercionośnej broni na świecie.
oprac. Adam Parfieniuk
Źródła: economist.com