Teczki Kaczyńskich
Dlaczego tylko teczka Jarosława Kaczyńskiego mogła być "sfałszowana", a Lecha Kaczyńskiego pełna pomyłek?
30.06.2008 | aktual.: 30.06.2008 15:58
Jarosław Kaczyński ma szczęście, że jego biografią nie zajmują się „historycy” pokroju Cenckiewicza i Gontarczyka. I że nie piszą jej na postawie zapisków SB. Teczka Jarosława Kaczyńskiego, a raczej – zbiór dokumentów na jego temat – którą on sam ujawnił dwa lata temu, jest wdzięcznym tematem do snucia rozmaitych hipotez.
200 stron życia Jarosława K.
Teczkę Jarosława Kaczyńskiego mogliśmy poznać 2 czerwca 2006 r., kiedy to on sam przedstawił ją dziennikarzom. Zanim do tego doszło, przez kilka miesięcy toczył się dziwny spór. Otóż najpierw Kaczyński obiecał, że swoją teczkę ujawni, a potem zaczął z tym zwlekać. Przypierany do muru przez media tłumaczył, że nie może teczki upublicznić, bo „są w niej ślady ingerencji płk. Lesiaka”. Przypomnijmy, Jan Lesiak stał na czele zespołu, który działał w UOP i który był oskarżony o prowadzenie „inwigilacji prawicy”. W tej sprawie Lesiak stawał przed sądem, ale ostatecznie nie został skazany, gdyż zarzuty uległy przedawnieniu. W każdym razie Kaczyński z upublicznieniem swojej teczki zwlekał, w końcu w całą sprawę zaangażował się Zbigniew Ziobro, który był wówczas ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym i który ogłosił, że teczka Kaczyńskiego była fałszowana. Czym oczywiście wywołał jeszcze większe zainteresowanie. W ogólnym ferworze nikt nawet nie zapytał, dlaczego właśnie Ziobro tak wiele wie o teczce,
która nie jest upubliczniona. Jak napięcie rosło, tak po 2 czerwca gwałtownie spadło. Bo materiały udostępnione mediom przez Jarosława Kaczyńskiego okazały się po prostu nudne. Jego teczka liczyła 200 stron, w większości były to mało ważne kserokopie, typu świadectwo ukończenia studiów czy świadectwo pracy. Teczka dotyczy lat 1976-1982. Pierwsze meldunki pokazują Kaczyńskiego jako osobę współpracującą z KOR. Ostatni – to rok 1982 i informacja, że Jarosław Kaczyński nie prowadzi szkodliwej działalności, więc wnioskuje się o przekazanie teczki do archiwum. Co było dziwne, bo w rzeczywistości działał on w podziemnej „Solidarności”, blisko jej najwyższych władz. Owym fałszerstwem okazała się natomiast lojalka Jarosława Kaczyńskiego, którą miał podpisać zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, a która została najprawdopodobniej sporządzona na początku lat 90. Jakim cudem trafiła więc do materiałów o dekadę starszych, z poprzedniej epoki? A także notatka ppłk. Kijowskiego z jego rzekomej rozmowy z Jarosławem
Kaczyńskim 17 grudnia 1981 r., podczas której miało dojść do podpisania lojalki. To były te dokumenty, które Kaczyński niechętnie ujawniał, podkreślając, że są fałszywe. I że te fałszywki podrzucone zostały do jego teczki w latach 90. Jeżeli owe wyjaśnienia przyjmiemy za dobrą monetę, a stoi za nimi również autorytet sądu, to musimy też przyjąć, że teczka Jarosława Kaczyńskiego wcale nie jest teczką. Jest tylko zbiorem dokumentów. Jak mówili to Gontarczyk i Cenckiewicz, archiwa SB były prowadzone z zachowaniem wszelkiej staranności. Teczki, personalne i obiektowe, miały spis treści. Wiadomo więc było, jakie dokumenty zawierają, i nie można było czegoś do nich podrzucić bądź wyjąć. Co więcej, znajdujące się w nich materiały były numerowane, tak jak w książce, z tym że ta numeracja była od tyłu. Na samym spodzie były strony wcześniejsze, na górze – późniejsze. To jest logiczne, do teczki materiały się wkłada. Poza tym gdy teczka szła do archiwum, była przeszywana, żeby więc wyjąć z niej jakiś dokument i
zastąpić go innym, trzeba było złamać pieczęć. To niejedyne utrudnienie – teczki miały też rubrykę, w której musiał się wpisać każdy, kto do niej zaglądał. Biorąc do ręki teczkę, archiwista już wiedział, kto ją czytał i kiedy. Tego wszystkiego teczka Jarosława Kaczyńskiego nie miała. Jest to zatem raczej nieuporządkowany, nieopisany zbiór dokumentów. I tu nasuwa się pytanie: czy wszystkich? Jeżeli do takiej teczki można było dokładać materiały, takie jak owa lojalka, to można było z niej wyjmować. I to w różnym czasie, nie tylko w okresie PRL. Kto miał „teczkę” Kaczyńskiego, miał możliwość dowolnego preparowania jego życiorysu. W jedną albo w drugą stronę. To oczywiście otwiera pole do różnych domysłów i teorii. Każda będzie inna, w zależności od historyka i jego poglądów. I jest przestrogą dla innych: czy tylko teczka Jarosława Kaczyńskiego mogła być „sfałszowana”? Jedyna w Polsce?
Dziwna rozmowa
Ale jest w materiałach udostępnionych przez Jarosława Kaczyńskiego dokument, którego autentyczności nikt nie zaprzecza, a który interpretować można w sposób bardziej ścisły. Mianowicie zapis jego rozmowy z esbekiem z 15 grudnia 1981 r., dwa dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Jest to notatka sporządzona przez prowadzącego tę rozmowę oficera SB, najprawdopodobniej kpt. Śpitalnika. Gontarczyk i Cenckiewicz z wielkim obrzydzeniem traktują Lecha Wałęsę i jego rozmowy z SB, które miały miejsce na początku lat 70. Owszem, przyznają, że nie ma jego zobowiązania do współpracy, nie ma jego podpisu, ale już sam fakt, że Wałęsa rozmawiał z SB i być może przekazywał tej służbie jakieś informacje, jest dla byłego prezydenta kompromitujący. Są więc w tej mierze ogromnie pryncypialni. Bardzo ciekawe, jak potraktowaliby rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z SB? Porównajmy zresztą te dwie sytuacje. W roku 1970 Lech Wałęsa, młody, 27-letni robotnik z żoną i dzieckiem, był sam, na łasce i niełasce esbeków, nie miał zielonego
pojęcia, jakie prawa mu przysługują, ale chyba słusznie wyczuwał, że żadne. W roku 1981 Jarosław Kaczyński był działaczem „Solidarności”, współpracownikiem KOR, doktorem prawa, mężczyzną dojrzałym, 32-letnim, człowiekiem, który wie, jak się zachować w kontaktach z SB. Warto pamiętać, że od roku 1977 opozycja demokratyczna kolportuje poradnik „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”, z którego każdy zaczynający jakąś działalność może dowiedzieć się, jak ma się zachować w kontaktach z SB. To z tej broszury każdy działacz mógł się dowiedzieć, że w kontaktach z SB nie musi niczego podpisywać. Że powinien milczeć i nie dać się wciągnąć w pogawędki. Tymczasem, jak wynika z notatki funkcjonariusza SB, Jarosław Kaczyński, którego doprowadzono rano do SB, zaczyna nagle dyskutować. W notatce czytamy, że Kaczyński zaczął opowiadać, że wykładał w Białymstoku teorię państwa i prawa. I, jak zanotował esbek, miał „dość pochlebnie” mówić o swoich studentach – pracownikach MSW. Kaczyński mówił też o swojej pracy w Ośrodku Badań
Społecznych „S”. Ale odmówił odpowiedzi na pytanie, kto go tam rekomendował. Za to, jak czytamy w notatce, nawet chętnie podjął dyskusję o polityce, choć był „przygnębiony” porażką „Solidarności”. W notatce więc czytamy, że Kaczyński „uważał, że Związek ze względów geopolitycznych nie dążył do przejęcia władzy i że w tej kwestii władza jest przewrażliwiona i niepotrzebnie podjęła tak ostre środki. Uważa też, że władza (...) nie wywiązała się z zawartych porozumień społecznych i podejmowała szereg prowokacyjnych prób wciągnięcia Związku w konfrontację”. Kapitan SB w tej notatce tak opisuje Jarosława Kaczyńskiego: „sprawiał wrażenie osoby mocno niepewnej o swój los. Jego wygląd jest niedbały. Twierdził, że nie interesują go sprawy materialne, kobiety, np. nie zależy mu w przyszłości na posiadaniu rodziny. Ma flegmatyczne usposobienie, wygląd książkowego mola. Pozuje na myśliciela Solidarności. Mimo pewnej demonstracyjnej rezygnacji z życia, kariery, stwierdzam, że jest osobą raczej ambitną”. I dodaje:
„obruszył się, gdy stwierdziłem, że pozycja jego brata Lecha jest w Solidarności znacznie wyższa od tej, którą on reprezentuje. Nie przypadły mu do gustu uwagi typu, że na taką pozycję i rolę w środowiskach inteligenckich, jaką mają np. Michnik, Macierewicz czy Geremek, to trzeba zapracować, zasłużyć”. Ta charakterystyka człowieka, który ma o sobie wysokie mniemanie i czuje się wyprzedzany przez gorszych – w jego mniemaniu – od siebie, jest jak zaproszenie do werbunku. Służby specjalne takich ludzi pozyskują, dając im ułudę rewanżu, pokazania swojej mocy. Więc i kapitan SB najpewniej w tym kierunku rozmowę poprowadził. A jak zareagował Kaczyński? Esbek o tym napisał: „Jakkolwiek ponownie siedzieć nie chce, często odmawiał udzielenia odpowiedzi na pytania. Stanowiska w tym względzie zmienić nie chciał, godząc się na internowanie. Dodał przy tym, że nie zgodzi się też na żadną współpracę i raczej wybrałby samobójstwo jako alternatywę”. Czyli mamy Kaczyńskiego twardziela? Może tak, może nie. Niechętny mu
historyk uwypukliłby inne fragmenty notatki. Bo w innej części esbek pisze, że Kaczyński „dwukrotnie zaznaczył wyraźnie, że o niektórych sprawach może ze mną rozmawiać, ale w innych warunkach i po zakończeniu stanu wojennego”. I że, co prawda, „kategorycznie odmówił podpisania deklaracji lojalności, uważając, że jest ona bezprawna”, ale, z drugiej strony, miał się ustnie zobowiązać do przestrzegania przepisów stanu wojennego. Esbek nie pisze, czy przysięgał przy tym, jak podobno robił to Wałęsa w roku 1970, na medalik (z rechotem powtarza to prawicowa prasa)... Ale wnioski wysnuwa z tej rozmowy dla dzisiejszego Kaczyńskiego niebezpieczne. Bo stwierdza w notatce, że nie traktuje Kaczyńskiego jako „I kategorii ekstremisty Solidarności” i w związku z tym go nie internuje, ale będzie kontrolował operacyjnie. Jak zinterpretować tę notatkę? Prezes PiS twierdzi, że „zawiera ona wiele pominięć i przeinaczeń”. Na pewno tak jest. Ale na pewno jest też tak, że Kaczyński musiał swoim zachowaniem przekonać esbeka, że
jest mało groźny dla ustroju, że nie ma potrzeby go zamykać. Jakąś deklarację potulności musiał więc złożyć. To jest oczywiste. Wstępem do niej było rozmawianie z SB – choć wiedział, po lekturze broszury „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”, że z SB się nie rozmawia, chwalenie studentów – pracowników MSW, obietnice rozmowy z SB „w innych czasach”. To wszystko można wielorako interpretować. Tę gadatliwość, chęć przypodobania się funkcjonariuszowi. Choć jedno jest raczej pewne – do odważnych Jarosława Kaczyńskiego w tamtym czasie zaliczyć nie można. Ani do odważnych, ani do ważnych.
Mały pikuś
To brzmi jak fragment scenariusza filmu sensacyjnego, bo to płk Lesiak założył Jarosławowi Kaczyńskiemu teczkę. „W Służbie Bezpieczeństwa to ja pierwszy go odkryłem”, mówił Lesiak dwa lata temu w rozmowie z „Przeglądem”. „Pojawił się u Kuronia jakiś taki człowiek, akurat była obserwacja, w związku z tym poszli za nim i ustalili, kto to jest i gdzie mieszka. Sprawdziliśmy, nie był zabezpieczony. Więc ja go zabezpieczyłem”. Z materiałów ujawnionych przez Kaczyńskiego wynika, że był on podrzędnym działaczem „Solidarności”, z dalekiego szeregu. Od liderów dzieliły go lata świetlne. To zresztą widać w prezentowanych przez prezesa PiS materiałach – bezpieka zajmowała się nim pobieżnie i raczej przypadkowo. A w roku 1982 przestali się nim zajmować – jego teczka kończy się na sierpniu 1982 r. adnotacją, że Jarosław Kaczyński nie prowadzi szkodliwej działalności, i wnioskiem o przekazanie teczki do archiwum. Tymczasem działał on w podziemnej „Solidarności”, coraz bliżej jej najwyższych władz. Choć proces owego
zbliżania był rozłożony na lata. Ale warto w tym miejscu zastanowić się nad jednym elementem – dlaczego bezpieka lekceważyła Jarosława Kaczyńskiego? Odpowiedź na to pytanie może być dwojaka. Wszystko zależy od tego, jak oceniamy SB, czy była wszechpotężna i silna, czy też swą niewiedzę nadrabiała pewnością siebie i jej materiały i oceny w wielkim stopniu mijały się z rzeczywistością. Jeżeli bowiem Jarosław Kaczyński był ważną postacią w „Solidarności” i szkodził PRL, i jeżeli bezpieka tego nie zauważyła, to znaczy, że była nieudolna, miała słabe rozpoznanie i myliła się. W związku z tym trzeba odpowiednio krytycznie patrzeć na tworzone przez funkcjonariuszy SB dokumenty. Z kolei wrogowie Wałęsy, apologeci IV RP, utrzymują, że bezpieka była wszechpotężna, to ona skonstruowała Okrągły Stół i patronowała, poprzez swoich agentów, przejściu z PRL do III RP. I że jej wewnętrzne dokumenty to prawda i tylko prawda. Jeżeli tak, to w tym świetle Jarosław Kaczyński jawi się jako mały pikuś, funkcjonujący gdzieś na
obrzeżach opozycji demokratycznej, jej odłamu związanego z Antonim Macierewiczem. Kim więc był Jarosław Kaczyński w czasie, gdy Lech Wałęsa był wrogiem PRL numer 1, był internowany i inwigilowany?
Raport Nowaka
Najprostszą odpowiedzią na to pytanie byłoby stwierdzenie, iż rzeczywiście w tamtym czasie był postacią dalekiego planu, że zacznie piąć się do góry dopiero za kilka lat. Ale czy PiS-owcy z czymś takim są w stanie się pogodzić? Historia podpowiada, że nie, i pokazuje wiele przykładów świadczących o tym, że rozmaici przywódcy po latach dorabiali sobie legendy do życiorysu. W ten sposób w czasach ZSRR bitwa o Małą Ziemię, w której brał udział Leonid Breżniew, była opisywana jako jedna z najważniejszych bitew II wojny światowej. Podobny mechanizm można zauważyć w przypadku Jarosława Kaczyńskiego – gdy pojawiają się tezy, że był opozycjonistą tak przebiegłym, że po prostu bezpieka go nie przejrzała. Ale szerokie pole do interpretacji pozwala na tworzenie różnych wersji. Jedną z nich rozpowszechnia na swojej stronie internetowej raportnowaka.pl były poseł Samoobrony Zbigniew Nowak. Fakt, że należał on do grupy niekonwencjonalnych posłów, każe na jego rewelacje patrzeć z dużą ostrożnością. Ale popatrzmy. Otóż
Nowak stawia tezę, chyba zupełnie logiczną, że teczka Kaczyńskiego nie zawiera wszystkich dokumentów i że SB nie powinna odpuścić sobie nawet tej rangi działacza. W związku z tym inaczej patrzy na materiały z jego teczki, które, zdaniem Kaczyńskiego (i zdaniem sądu), były sfałszowane. Idzie mniej więcej tą samą drogą, którą poszli Cenckiewicz i Gontarczyk, kwestionujący wyrok Sądu Lustracyjnego w sprawie Lecha Wałęsy. I zatrzymuje się nad notatką ppłk. Kijowskiego z 17 grudnia 1981 r. Tę notatkę sąd uznał za nieprawdziwą, wytworzoną później. Kijowski zmarł w roku 1990, nie mógł więc potwierdzić ani zaprzeczyć, natomiast zaprzeczył jej autentyczności były jego zwierzchnik z SB, płk Wacław Król. Załóżmy jednak, że nie wierzymy byłym esbekom, za to przemawiają do nas byle esbeckie dokumenty. Możemy więc mniemać, że Jarosław Kaczyński w SB pojawił się dwa dni po swoim pierwszym przesłuchaniu. To akurat potwierdza inny dokument, który prezes PiS uważa za autentyczny – jego noszące datę 17 grudnia oświadczenie, w
którym odmawia podpisania lojalki. „Jednocześnie stwierdzam, że nie istnieją podstawy prawne zobowiązujące obywateli PRL do składania tego rodzaju deklaracji”, napisał Kaczyński. Kijowski w swej notatce (tej uznanej za nieprawdziwą) to wydarzenie przedstawia tak, że miał zaproponować Kaczyńskiemu napisanie dwóch oświadczeń. Pierwszego, że odmawia podpisania lojalki, drugiego – że będzie przestrzegał przepisów stanu wojennego. I że to pierwsze będzie włączone do akt, a to drugie zostanie u Kijowskiego i będzie „podstawą do zwolnienia”, na co Kaczyński miał przystać. W dalszej części Kijowski pisze, że Kaczyński zgodził się na propozycję, by raz w miesiącu spotykać się i dyskutować na tematy polityczne: „W moim odczuciu dokonałem wstępnej fazy pozyskania; dalsze rozmowy określą jego przydatność jako osobowego źródła informacji”. Jest jeszcze inna notatka Kijowskiego (też uznana za fałszywą), że 17 grudnia „figurant Jar” miał się załamać i zgodził się na kontynuowanie rozmów na neutralnym gruncie. Kijowski miał
też proponować, by w celu zakonspirowania Jara jako ewentualnego TW nie rejestrować go w Biurze C (czyli w archiwum SB). Tak oto mamy dokument, który historyka o temperamencie Cenckiewicza czy Gontarczyka powinien rzucić na kolana. A przynajmniej zachęcić do przekopywania archiwów. Na początek zaczęli go badać prokuratorzy – bo Jarosław Kaczyński złożył doniesienie do prokuratury, że jego teczka była fałszowana. Na razie jednak prokuratura nie zakończyła prac, nic nie wiadomo o badaniach notatek Kijowskiego, sprawdzaniu, kiedy rzeczywiście zostały wytworzone. Sprawa jest niejasna. Na poparcie tezy, że te dwie notatki (a przynajmniej druga z nich) to fałszywki, wystarczy logiczny wywód – jeżeli Kaczyński miał być tak głęboko zakonspirowanym współpracownikiem, że nawet informacja o tym nie miała prawa iść do archiwum, to skąd tam się wzięła? Ale jest i kontrargument – przytacza go Nowak: „Kaczyński twierdzi, że Lesiak lub inny esbek sfałszował mu lojalki, przy czym nie zauważa, że w jego teczce obydwa te
dokumenty umieszczone są również w postaci mikrofilmów. Te pochodzą z okresu do 1985 i co najważniejsze, w opublikowanych przez Kaczyńskiego dokumentach jest mowa o tym, że prowadzący całą rozmowę nagrał na kasetę oraz załącza ją do notatki”. I znów stajemy przed kolejnymi pytaniami: czy rzeczywiście te dokumenty zostały zmikrofilmowane? A jeżeli tak, to kiedy? Czy można mikrofilmy sfałszować? Czy, poza tym, zachowała się kaseta z rozmowy Kaczyński-Kijowski? W ten sposób wchodzimy w kolejny etap dywagacji. W gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebny, bo przecież to, czy Kaczyński rozmawiał z esbekami, czy nie, jest zupełnie bez znaczenia, oceniamy go przecież przez pryzmat ostatnich lat działalności, a nie jakichś mniej lub bardziej wiarygodnych zapisków. Tylko że ludzie PiS uważają, że jest zupełnie inaczej. Dla nich to narzędzie do niszczenia przeciwników. To polityczne i stricte użytkowe podejście do sprawy więcej przeszkadza, niż pomaga. 2 czerwca 2006 r. Jarosław Kaczyński na konferencji prasowej, mówiąc o
rzekomej lojalce i notatkach Kijowskiego, mówił pompatycznie, że to efekt tego, iż służby specjalne uważały go na początku lat 90. za najniebezpieczniejszego przeciwnika. Tak jak SB Wałęsę w roku 1981 i latach późniejszych. „W początkach lat 90. byłem traktowany jako osoba szczególnie niebezpieczna, którą trzeba zniszczyć i której dawna służba bezpieczeństwa nienawidzi. Skądinąd to dla mnie wielka pochwała”, mówił. W związku z tym – dodawał – fałszowano jego teczkę (zupełnie jak Wałęsie w latach 80.). Argument Kaczyńskiego jest jednak o tyle chybiony, że zapomina on o jednym – teczkę Wałęsy fałszowano po to, żeby podrzucić ją innym działaczom „Solidarności” i Komitetowi Noblowskiemu. A nie ma śladu, by notatki Kijowskiego ktoś komuś chciał podrzucać...
Fałszowali czy mylili się?
Jak się okazuje, teczka Jarosława Kaczyńskiego była sfałszowana, natomiast teczka Lecha Kaczyńskiego była pełna pomyłek. O tych pomyłkach mówił sam prezydent, jeszcze w roku 2005, podczas kampanii wyborczej. Lech Kaczyński przedstawił ją na początku lipca 2005 r., na konferencji prasowej w Centrum Foksal w Warszawie. Dokumenty dotyczące Lecha Kaczyńskiego zebrane były w siedmiu tomach i liczyły 440 stron. Pochodziły głównie z lat 1980-1982, były więc bardzo niekompletne, stanowiły w zasadzie wycinek z bogatej i długiej działalności opozycyjnej obecnego prezydenta. Dodajmy jeszcze, że te dokumenty były oryginalnie zszyte przez IPN. Te resztki materiałów (bo oryginalna teczka osobowa Lecha Kaczyńskiego nie zachowała się, były to zatem tylko materiały zebrane z tzw. teczek obiektowych, dotyczących instytucji, w których pracował, ale np. nie zachowały się żadne materiały dotyczące jego współpracy z Lechem Wałęsą) obecny prezydent oceniał bardzo krytycznie. „To wszystko jest ubecka, nieprawdziwa wizja świata”,
mówił. I dodawał, że bezpieka była bardzo źle zorientowana w tym, co się działo wewnątrz „Solidarności”: „Jeden z działaczy w raporcie został nazwany »inteligentnym«, znam go dobrze, jeśli on jest inteligentny, to ja jestem wysoki”. „Ujawniam teczkę, bo takie jest zapotrzebowanie społeczne”, mówił trzy lata temu Lech Kaczyński. W gruncie rzeczy nie był to dla Polaków komplement.
Robert Walenciak