PolskaTanie leki na przemiał

Tanie leki na przemiał

Wkrótce z aptek znikną setki tańszych odpowiedników markowych leków. Ministerstwo Zdrowia temu nie zapobiega, a mogłoby, przy okazji zyskując pieniądze na służbę zdrowia.

Tanie leki na przemiał
Źródło zdjęć: © PAP

02.06.2008 | aktual.: 02.06.2008 13:35

Nie, tego antybiotyku pani i dziecku nie polecam – usta młodej lekarki, u której zjawiłam się z moim trzyletnim synem (rozbolało go gardło)
, wykrzywiły się w odwrócone „u”. Zawiesiłam wzrok na wiszących w gabinecie bajecznie kolorowych reklamach pięknych i drogich leków.
– Dlaczego? Przecież ten lek jest tani – próbowałam bronić domowego budżetu i interesów polskiego producenta medykamentów.
– Wie pani, co to jest lek generyczny? – lekarka odłożyła długopis z reklamą koncernu farmaceutycznego. – Otóż lek generyczny, proszę pani, to świństwo!
„Świństwo” kosztuje 12 złotych, a piękny antybiotyk, który świństwem miał nie być, ponad dwa razy więcej.
Panią doktor – jak też międzynarodowy koncern, który podarował jej długopis – ucieszy wiadomość, że wiele niedrogich leków generycznych (czyli zamienników oryginalnego medykamentu) zostanie wycofanych z obiegu farmaceutycznego.
Po 31 grudnia 2008 roku z aptek znikną bowiem te preparaty, których producenci nie złożą do 30 czerwca w URPLWMiPB (Urzędzie Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych) dokumentacji, na podstawie której ich leki będą dopuszczone do obrotu zgodnego ze standardami Unii Europejskiej. To tak zwana harmonizacja leku. Po zakończeniu harmonizacji polskiej dokumentacji z europejską zniknie z aptek ponad dwa tysiące na pięć tysięcy produkowanych w Polsce leków. Dlaczego? Chodzi o pieniądze.
Koszt skompletowania dokumentacji jednego leku to średnio 200 tysięcy złotych. Najbardziej kosztowne są badania biorównoważności leku generycznego z oryginałem. Do tego dochodzi dokumentacja chemiczno-farmaceutyczna i biologiczna, przedkliniczna i kliniczna, charakterystyka produktu, okresowy raport o bezpieczeństwie stosowania leku i inne.
– Wiele polskich firm, zwłaszcza tych mniejszych, nie jest w stanie ponieść tak wysokich kosztów – mówi Cezary Śledziewski, prezes Polskiego Związku Pracodawców Przemysłu Farmaceutycznego. – Muszą zrezygnować z części produkowanych przez siebie preparatów, przede wszystkich z tych najtańszych, najmniej rentownych.
Część firm po prostu nie zdąży z harmonizacją. Jej kryteria urząd rejestracji leków ogłosił dwa lata temu, a kompletowanie wielu grubych segregatorów dokumentacji trwa niemal tyle samo. Nie pomagają im też wytwórcy leków oryginalnych, którzy nie udostępniają aktualnych danych o swoich produktach.

Dopłaty za harmonizację

Jakie preparaty znikną z rynku? Nie wiadomo, bo dotąd nikt, z ministrem zdrowia włącznie, nie pokusił się o analizę rynku leków pod kątem efektów ubocznych harmonizacji. Moglibyśmy jej zresztą uniknąć, bo wbrew rozpowszechnianej informacji nie wszystkie kraje wstępujące do Unii musiały się jej poddać. Wiele preparatów wytwarzanych w Europie uznano za bezpieczne tylko dlatego, że przyjęto, iż są to substancje o ugruntowanym zastosowaniu medycznym. Polskę jednak w tym trybie całkowicie pominięto.
– Sądzę, że polskie firmy farmaceutyczne są ofiarami słabości naszych rządów – wyjaśnia doktor farmacji i ekonomista Tadeusz J. Szuba, prezes Towarzystwa Farmaceutyczno-Ekonomicznego. – Negocjując akcesję, zgodziliśmy się na dyskryminujące warunki, wiele krajów włączano do Unii bez harmonizacji.
Zdaniem Szuby, skoro zażywaliśmy polopirynę przez kilkadziesiąt lat i nie była gorsza od aspiryny, to konieczność udowadniania tego w tej chwili jest absurdem.
– Być może dzięki harmonizacji znikną leki, bez których się obędziemy, na przykład przestarzałe? – zastanawia się doktor Przemysław Kardas z I Zakładu Medycyny Rodzinnej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. – Ale może się zdarzyć i tak, że nie znajdziemy w aptece preparatu, od którego rzeczywiście zależeć będzie nasze zdrowie.
Albo oczywiście znajdziemy lek zamienny, tyle że dużo droższy. Bo markowy. Ten, za który płacimy, bo ma ładne opakowanie i znak międzynarodowej firmy-. I który, tego możemy być pewni, chętnie wypiszą nam lekarze i z dużym zadowoleniem wydadzą aptekarze. Pod względem wysokości cen leków w Europie wyprzedza nas jedynie Łotwa. Jest szansa, że w najbliższym czasie pokonamy także Łotyszów. Przegoniliśmy ich już w jednym – Polska zajmuje pierwsze miejsce w dopłatach pacjentów do leków refundowanych – Polacy muszą z własnej kieszeni pokryć nawet 70 procent ceny medykamentu. Dlaczego? Dlatego, że na listach leków wciąż znajdują się drogie preparaty oryginalne, za które państwo płaci jedynie częściowo, do pewnego, zwykle bardzo niskiego limitu.
14 maja minister zdrowia Ewa Kopacz ogłosiła z dumą, że państwo będzie Polakom refundować 23 nowe, tanie leki generyczne. Leki – co podkreśliła pani minister – ważne dla pacjentów. Co więcej, państwo dołoży się do leczenia trzech chorób przewlekłych, w tym schorzenia stu polskich dzieci, u których- zdiagnozowano pęcherzowe odwarstwianie naskórka. To dla nich na liście refundacyjnej znalazł się Dermazin.
Tymczasem eksperci, gdy słyszą o planach minister zdrowia, boki zrywają. Przede wszystkim właśnie z powodu Dermazinu, który już od lat refundowany jest każdemu- potrzebującemu. I pacjenci wykupują go bez większych przeszkód, bo kosztuje niecałe dwa złote.

Fachowców się nie słucha
– Lista 23 nowych, tanich leków generycznych to fikcja – mówi doktor Szuba. Na liście znalazły się zarówno leki refundowane od dawna, jak i bardzo drogie leki markowe: Akineton, Durogesic, Lescol, Madopar, Micardis, Pregnyl, Sabril i Sumamed.
Czy zatem ministerstwo postanowiło świadomie zrobić pacjentów w konia? Próbowałam dowiedzieć się tego u źródła. Ale ministerstwo nabrało wody w usta i nie odpowiedziało na żadne z moich pytań. – Myślę, że tej listy po prostu nie tworzyli fachowcy, bo tych resort zdrowia nie słucha już od wielu lat, niezależnie od tego, jaka partia rządzi – uważa doktor Szuba.
Z Dermazinu na liście leków refundowanych możemy się śmiać. Z tego, że znajdują się na niej drogie preparaty, do których słono wszyscy dopłacamy, już niekoniecznie.
– Niestety, to sami lekarze i tak przepiszą nam najdroższe specyfiki z listy leków, do których w jakiejś mierze dokładamy się wszyscy, płacąc składkę na ubezpieczenie zdrowotne – wyjaśnia doktor Przemysław Kardas, który prowadził badania na temat dostępności leków generycznych dla pacjentów. A właściwie braku odpowiedniej dostępności. Bo choć leki generyczne w Polsce wciąż stanowią prawie 60 procent całego rynku medykamentów, to nadal zdecydowanie więcej pieniędzy wydajemy na preparaty oryginalne. I nie dlatego, że nas na nie stać.
– Wystarczyły zaledwie dwa lata, by dwukrotnie zwiększyła się liczba lekarzy odmawiających wypisania choremu tańszego leku o tym samym działaniu – nie kryje oburzenia Cezary Śledziewski, szef związku polskich producentów leków. To wynik badań zleconych pracowni PBS DGA przez związek Śledziewskiego, a opublikowanych w grudniu ubieg-łego roku*. Dlaczego odmawiają? Zapewne dlatego, że nie byłoby to w zgodzie z ustaleniami, jakie wcześniej poczynili z przedstawicielem koncernu farmaceutycznego, czyli producenta drogiego leku oryginalnego. O czym lekarze nawet chętnie mówią, tyle że nieoficjalnie.
– Nie, nie chodzi nawet o tę wycieczkę na Karaiby, którą zafunduje mi koncern, jeśli będę przepisywał wyłącznie jego leki – zapewnia mnie z uśmiechem znany internista z Krakowa. – Ja po prostu nie mam czasu, by przestudiować listę leków odtwórczych. Mógłbym nawet pomylić nazwę generyku, a to oznaczałoby dla mnie i dla pacjenta kłopoty.
Lekarze przystają więc na Karaiby, zegarki i długopisy, którymi codziennie obdarza ich armia przedstawicieli firm farmaceutycznych. Przystają także dlatego, że wciąż mogą czuć się bezkarnie. – Możemy jedynie skontrolować zasadność ordynacji leków refundowanych – wyjaśnia Edyta Grabowska-Woźniak, rzecznik Narodowego Funduszu Zdrowia. Innymi słowy, dla NFZ nie ma znaczenia, czy lekarz przepisze pacjentowi tańszy lek, czy droższy z listy leków refundowanych, choć to właśnie fundusz płaci za hojność lekarza. A co na to Naczelna Izba Lekarska? Z krótkiego liściku nadesłanego mi po nieudanej próbie nawiązania kontaktu z kierownictwem NIL dowiaduję się, że izba nie prowadzi i nie zna żadnych statystyk, które potwierdzałyby tezę, że lekarze unikają przepisywania tanich leków. – To indywidualna decyzja lekarza, co przepisze pacjentowi – wyjaśnia mi sucho Tomasz Korkosz, rzecznik NIL. I dodaje, że przecież powinnam wiedzieć, iż zamiennik leku różni się od oryginału.
Czyżby?
– Tak, różni się. Substancjami pomocniczymi, co dla efektu terapeutycznego nie ma zazwyczaj żadnego znaczenia, choć zdarza się, że nieliczna grupa pacjentów może odczuwać nieznaczne rozbieżności – twierdzi doktor Aleksander Mendyk z Katedry Technologii Postaci Leku i Biofarmacji Wydziału Farmaceutycznego Collegium Medicum UJ. – Poza tym lek odtwórczy musi spełniać takie same kryteria jak oryginał. Dotyczy to nie tylko jego jakości, ale także skuteczności i bezpieczeństwa.
Powinni o tym wiedzieć lekarze i farmaceuci. Powinni, ale nie chcą. Podobnie jak lekarze także aptekarze mają swoje nieoficjalne ustalenia z przedstawicielami rekinów farmaceutycznych. To nic, że farmaceuta ma psi obowiązek poinformowania pacjenta, że istnieje zamiennik drogiego leku, bo taki nakaz nakłada na aptekarzy prawo farmaceutyczne. I kodeks ich etyki. Tyle tylko, że magistrowie farmacji bardzo często posiłkują się w pracy technikami farmacji, a ich kodeks przecież nie obowiązuje.
– Zdarza się także, że aptekarze sprzedają leki tańsze od zaordynowanych, ale nie najtańsze – przyznaje Edyta Grabowska-Woźniak. – W ten sposób realizują obowiązek informowania o tańszym odpowiedniku.

W dość cyniczny sposób.

Doktor Tadeusz Szuba uważa, że problem można rozwiązać bardzo prosto: skreślić z listy leków refundowanych pozycje drogie i niepotrzebne. Zdaniem innych specjalistów wystarczyłoby opracować ministerialne zalecenia terapeutyczne dla lekarzy, z których wynikałoby jednoznacznie, że w określonej sytuacji tani, ale też skuteczny, lek generyczny wystarczy, by wyleczyć pacjenta, nie nadwerężając budżetu państwa. Takie zalecenie terapeutyczne płatnik leków, czyli w naszym przypadku Narodowy Fundusz Zdrowia, mógłby później kontrolować. Niekoniecznie karząc lekarzy, którzy w Polsce od lat nie muszą kierować się żadnymi regułami (i przepisują nam to, co im się podoba), a jedynie zwracając im uwagę, że mogą pomagać pacjentom, jednocześnie ich nie rujnując.
Doktor Kardas z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi zauważa jeszcze jeden aspekt sprawy. – Jestem pewien, że gdyby rządzącym chciało się przyjrzeć, jakie leki przepisują pacjentom lekarze, mielibyśmy znacznie więcej pieniędzy na leczenie ludzi, także na lekarstwa na te choroby, na które dziś nie starcza środków – uważa naukowiec. Ale to już wymaga pracy u podstaw. Ta praca musiałaby się zacząć od przekonania młodej lekarki, do której trafiłam z moim trzyletnim synem. Przekonania pani doktor, że lek generyczny, którego nie chce przepisać trzylatkowi z bólem gardła, wcale nie jest świństwem. Świństwem jest to, że lekarka nie chce go przepisać, bo wyżej ceni długopis od znanego koncernu i swój gabinet wyłożony reklamami leków. Leków zbyt drogich dla wielu Polaków. Tych, którzy nie mają pojęcia, że mogą się leczyć skutecznie, choć taniej, i wciąż trafiają do bajecznie kolorowych gabinetów.

Anna Szulc

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)