Tajemnica Anga Lee
Wyrósł na jednego z najważniejszych współczesnych reżyserów. Komu zawdzięcza sukces – aniołom czy diabłom?
21.01.2008 | aktual.: 21.01.2008 12:09
W jednym z wczesnych filmów Anga Lee jest scena, w której czarnoskóry Daniel Horst walczący, o dziwo, u boku nieprzyjaznych mu konfederatów tłumaczy kompanowi, że imię Daniel otrzymał na pamiątkę biblijnego bohatera, który wrzucony do jaskini z lwami nie został jakimś cudem pożarty. Dlaczego wspominam tę scenę, poza tym że jest ładna? Bo z Angiem Lee było podobnie jak z Danielem. Wrzucony w paszczę Hollywood pozostaje w niej nietknięty – czy raczej niezarażony. Ani stylem bycia, ani wątpliwymi modami, ani schlebianiem masowym gustom. Jego kolejny kontrowersyjny i piękny film „Ostrożnie, pożądanie!” wchodzi właśnie do polskich kin.
Jak kura domowa
W ciągu kilkunastu lat zyskał sławę i uznanie porównywalne z tymi, którymi cieszą się David Lynch czy Tim Burton, choć ci w blasku Hollywood grzeją się przecież dużo dłużej. Od ponad dziesięciu lat krąży między planami filmowymi, gdzie pracuje, a festiwalami, gdzie zbiera za prace nominacje i nagrody. A zbiera niemal zawsze. Nominacje liczyć by już trzeba raczej w setkach niż dziesiątkach, w worku nagród znajdują się trofea tak prestiżowe jak Złoty Niedźwiedź, Oscar (za „Tajemnicę Brokeback Mountain”) oraz Złote Lwy. Wydawałoby się więc, że ktoś taki jak Ang Lee prowadzi wyjątkowo ekscytujące życie. Nic podobnego, tylko bohaterowie jego filmów doświadczają ekstremów. – Moje życie prywatne jest śmiertelnie nudne – zapewnia w rozmowie z „Przekrojem”. I nie kłamie.
Synów (17‑letni Mason i 23‑letni Haan) posłał do szkół publicznych. Nie mieszka w Holly-wood ani na Manhattanie, tylko w prowincjonalnym Larchmont pod Nowym Jorkiem. A na tyłach domu – zamiast basenu albo wypasionego studia – ma po prostu... kurnik. Któregoś razu pani Lin (żona reżysera) przyniosła do domu pisklaka, potem kolejne, aż w końcu hodowla kur, a nie rozwody, romanse czy uzależnienia, stała się w domu państwa Lee rodzinną tradycją.
Ten obcy
Twórczość Anga Lee jest także nietypowa. Jako jeden z nielicznych współczesnych mistrzów nie zamknął się w określonym, wciąż powielanym temacie lub gatunku. Raz kręci obyczajowy mieszczański dramat („Burza lodowa”), raz masowe widowisko ze sztukami walki („Przyczajony tygrys, ukryty smok”), raz kino wojenne („Przejażdżka z diabłem”), raz gejowski melodramat („Tajemnica Brokeback Mountain-”).
Z kolei „Ostrożnie, pożądanie!” to świetna opowieść psychologiczna z wątkami szpiegowskimi, mocno nasy-cona erotyzmem. Lee potrafi rozebrać na części pierwsze każdą konwencję, przejrzeć na wylot wszystkie chwy-ty. Pewnie dlatego, że w świecie zachodniego kina, które tak doskonale poznał, jest obcy.
Tajwan, w którym jego rodzice znaleźli schronienie, kiedy uciekali z komunistycznych Chin, opuścił w wieku 24 lat. Z dyplomem studium- dramatu, chorobliwą nieśmiałością i po-czuciem, że postąpił wbrew woli apodyktycz-nego ojca. – W mojej kulturze uznaje się filmowców za ludzi o niskiej moralności – tłumaczy. Po dyplom magistra sztuk udał się więc do Nowego Jorku. Przez dobrych kilka lat w jego życiu zawodowym nie działo się kompletnie nic. Pisał scenariusze, ale odrzucane przez producentów trafiały w próżnię. Brak sukcesów i przychodów niemal skłonił go do powrotu na Tajwan. W wieczór przed planowanym wylotem w domu państwa Lee zadzwonił telefon. Głos w słuchawce informował, że jego krótki metraż „Fine Line” zdobył nagrodę Uniwersytetu Nowojorskiego. Reżyser został w USA, jednak telefon milczał przez kolejne... siedem lat.
Los odwrócił się dopiero w 1991 roku. „Pu-shing Hands” nie tylko zdobył widownię, ale także zapewnił Lee nominację do Oscara. Od tej pory piął się po drabinie hollywoodzkiej sławy, choć jak przyznaje, aż do „Tajemnicy...” czuł się w Stanach traktowany na nie do końca równych zasadach. – Gdy jesteś outsiderem, spotyka cię zewsząd olbrzymia wrogość – wyznaje dzisiaj.
Nie dziwne więc, że wątek obcości i ucieczki przed nią w dostosowywanie się powraca w niemal każdym jego filmie, a w „Tajemnicy...” gra nawet pierwsze skrzypce. W prawie każdej produkcji Lee widać też ślady pogmatwanej relacji reżysera z ojcem, który zawód syna zaakceptował dopiero po latach.
– Przekonał się, że bycie filmowcem nie psuje mnie i nie odwodzi od kultury, w której wyrosłem – wyjaśnia Lee. A o tym, jak silnie jest z tą kulturą zżyty, świadczy choćby to, jak przeżywał chińską premierę „Ostrożnie, pożą-danie!”, pierwszego po latach portretowania kultury zachodniej zwrotu ku Dalekiemu Wschodowi.
Wypaczenia do wybaczenia
– W noc przed premierą nie mogłem spać. Bałem się reakcji, i to nie tyle rządu, co publiczności. W Chinach do kin weszła wprawdzie wersja bez dwunastu minut scen brutalnego seksu, ale to i tak była wersja poszerzona. Nikt tam wcześniej nie pokazywał w kinie japońskiej okupacji, a ja zrobiłem to w dodatku przez pryzmat kobiecego erotyzmu. Film odniósł jednak sukces. I nie chodzi o box office. Ważniejsze, że filmowcom otworzył drzwi do łamania tabu, a zwykłym ludziom usta. O przemilczanych sprawach zaczęło się po prostu mówić – opowiada. I po raz kolejny, dystansując się od panującej w show‑biznesie mody, przyznaje, że nie ma w planach „pokazowego angażowania się w politykę”.
– Czy wrócę do Chin, by przeprowadzać tam rewolucję? Nie... Tam muszę fizycznie pracować trzy razy ciężej niż w Hollywood. Wybrałem życie w USA. Nawet jeśli w filmach jestem krytyczny w stosunku do tego kraju, to tylko dlatego, że wierzę w ideę Ameryki – kraju spełniania marzeń. Krytyczny stosunek to sposób na piętnowanie wypaczeń tej idei – dodaje.
Choć niełatwo dziś tę wiarę podzielać, nie sposób jej nie zrozumieć. To w końcu Ameryka dała Angowi Lee okazję zagrania zupełnie innej roli niż ta, która jest mu przypisana kulturowo. Analogicznie okupacja stała się dla głównej bohaterki „Ostrożnie, pożądanie!” sposobnością do odnalezienia drugiego, niebezpiecznego, ale bliższego jej naturze ja.
Które ja najbliższe jest reżyserowi? Ułożonego ojca i męża z Larchmont czy może ja powoływanych przez niego do życia bohaterów żyjących w świecie wyśrubowanych emocji i wielkich napięć? – Tak naprawdę czuję się sobą tylko wtedy, gdy kręcę film. Nie relaksuje mnie codzienne życie, ale stan ciągłego podniecenia. Kiedy robię filmy, jest tak, jakbym należał do diabłów. Kiedy żyję swoim normalnym, ułożonym życiem, oddaję się w ręce aniołów.
Cóż, paktuje z diabłami czy też nie, nieśmiertelność ma jak w banku. Na końcu rozmowy sam przecież dodaje: – Ja i ty znikniemy z tego świata, ale sztuka i filmy pozostaną.
Jego filmy na pewno.
Karolina Pasternak