"Szlag mnie jasny trafia"
Mam studentów z zagranicy. Oni mówią: „Tu się strasznie zmieniło, a to był kiedyś taki miły kraj. Co tu się dzieje?” - z reżyserem Filipem Bajonem rozmawia Przemysław Szubartowicz.
18.09.2006 | aktual.: 18.09.2006 14:34
- Jadąc na spotkanie z panem, przeczytałem na jakimś billboardzie hasło „Co cię jeszcze zatrzymuje w Polsce?”. Gdyby pan miał odpowiedzieć na tak postawione pytanie, co by pan powiedział?
– Że gdybym miał wyjechać, wyjechałbym pewnie na początku lat 70. Potem było blisko, ale tak się złożyło, że przyjechałem do Polski z podróży do Stanów Zjednoczonych akurat 11 grudnia 1981 r.
- I na granicy – opisuje pan to w autobiograficznej powieści „Cień po dniu” – usłyszał pan pytanie: „Po co pan wrócił, panie Filipie?”...
– Tak było. A co mnie teraz tu trzyma? Cóż, moje dzieci, Suwalszczyzna, Półwysep Helski, Zakopane, ZAiKS, możliwość pływania na jachcikach, a także to, że Polska wciąż jest krajem nierozpoznanym, aczkolwiek czasami wk... Ciągle jest tu olbrzymi teren do penetracji, mimo że rzeczywistość jest zawłaszczana przez rozmaite partie polityczne, co mnie zawsze denerwowało. Tak jest od czasów PRL – jak jesteśmy przy władzy, zawłaszczamy cały kraj. Ale jest tu jeszcze o co walczyć, np. o poszerzenie sfery wolności.
- Coraz częściej słyszy się, że w Polsce robi się duszno, że przestrzeń coraz bardziej się zawęża.
– Wydaje mi się, że to nie przestrzeń się zawęża, bo ona została taka sama. Ludzie się zawężają. Zwłaszcza ci, którzy przez ileś tam lat żyli w PRL, przyzwyczaili się do wielu ograniczeń, rozumieli je, na swój sposób oswoili i zaakceptowali. Kiedy teraz mamy sytuację polityczną, w której znów zaczynają dominować ograniczenia, atakuje się pewne poglądy, to tacy wychowani w PRL ludzie, których mentalność dobrze oddaje Tischnerowskie określenie homo sovieticus, cofają się do zrozumiałych reguł. „Aha, ja to już znam, wiem, jak się w tym zachować”, mówią. W ten sposób powstają postawy konformistyczne. Znaczna część polskiego społeczeństwa nadal jest podatna na władzę autorytarną.
- To ciekawe, co pan mówi, bo przecież minęły prawie dwie dekady polskiej wolności, innych horyzontów, otwartych granic. Wydawałoby się, że to wystarczy, by przewietrzyć nam głowy.
– Ale właśnie te dwie dekady wolności sprawiły, że młodzi ludzie dziś tak chętnie wyjeżdżają, bo nie są już podatni na ograniczenia. Widzą, że inni się zawężają, i nie rozumieją tego, nie chcą być tacy sami. A protestować też im się nie chce...
- No, niektórzy protestują, ostatnio choćby przeciwko ministrowi edukacji.
– Owszem, ale te protesty są jednak bardzo słabe. W moim mniemaniu za słabe, by coś zmienić. * - We wspomnianej książce dużo pisze pan o swoich podróżach, o świecie, ale i o fikcji, która tym światem zawładnęła. Czytając to, zastanawiałem się, czy dzisiejsza Polska też nie staje się powoli taką fikcją.*
– Wie pan, na poziomie uogólnienia, pewnej oceny artystycznej, abstrakcji intelektualnej można tę rzeczywistość potraktować jako pewien rodzaj fikcji. Dla Gombrowicza Polska międzywojenna też była fikcją. Ale już obserwując miejsca, gdzie bezdomni przychodzą, by zjeść obiad, nie można o niej mówić.
- Miałem na myśli system, który porządkuje nam świat i w którym jesteśmy zawieszeni. Demokrację, której czarowi ulegliśmy, ale która okazała się inna niż nasze wyobrażenia.
– Demokracja sama w sobie jest oczywiście fikcją, bo to przecież tylko umowa. Jest niewydolna, ale musi być, a skoro tak, no to mamy do czynienia z czystą fikcją. Demokracji nie można poprawić, bo jej reguły są jasno określone. W tabloidach czy w telewizji też rządzi fikcja, ona jest towarem, który trzeba sprzedać.
- Kłopot w tym, że mamy coraz mniejszy wybór. Dostajemy kolorowy, martwy świat, którym się zachłystujemy, a to przecież tylko jedna strona medalu. Po drugiej jest, bo ja wiem, sztuka, myśl, wolność, czułe serce. Tego nam chyba brakuje.
– Wie pan, gdyby w Polsce 60% ludzi miało wyższe wykształcenie, to wszystko wyglądałoby pewnie inaczej. Ale nie ma takiego kraju, gdzie większość ma wyższe wykształcenie.
- Są natomiast kraje, gdzie wygląda to inaczej.
– Ach, oczywiście, tylko że kiedy jeżdżę po Stanach Zjednoczonych, moje zdumienie fikcją jest jeszcze większe. Ten kraj nie ma prawa istnieć, a istnieje fantastycznie. To dopiero fikcja: wmówić całemu narodowi, że jest mu dobrze.
- Taki „Truman Show”...
– Właśnie. Tymczasem w Polsce mamy 7% ludzi z wyższym wykształceniem, z czego kilkaset tysięcy wyjeżdża. No więc kto ma tu coś zmieniać? Fikcja to było coś, czego lud zawsze chciał i to dostawał. A lud nie jest specjalnie skomplikowany i nie jest bohaterem mojej opowieści. Za komuny sojusz robotniczo-chłopski również był jedną wielką fikcją, wtedy też mówiono ludowi, czego chce, a po 1989 r. okazało się, że chciał czegoś zupełnie innego – telenowel i tabloidów. Więc to dostał.
- A teraz jeszcze dostał fikcję polityki historycznej, patriotyzmu, rozliczeń, lustracji, budowania spójności narodowej na mitach przeszłości.
– Wszystko zależy od tego, jaki mit mamy na myśli. Zrobiłem kilka filmów historycznych, zgadzam się bowiem z tym, że naród pozbawiony historii przestaje być narodem. W tym sensie odwoływanie się do historii mnie nie razi. Natomiast chodzi o to, co z tego historycznego kosza wybieramy. Tu zaczyna się problem, gdyż te propozycje, z którymi obecnie mamy do czynienia za sprawą panów Kaczyńskich, to wielki skandal. Bo co to w ogóle znaczy: polityka historyczna? Jak patrzę na te wszystkie afery związane z IPN, nie mam nawet poczucia absmaku, tylko poczucie totalnego absurdu... * - Kto był TW, a kto OZI, kto należał do PZPR, a kto nie, kto jest umoczony, a kto czysty...*
– To jest chore. I zastanawia mnie w tym kontekście jedna rzecz. Przecież w prawie istnieje kardynalna zasada, obowiązująca od czasów rzymskich: lex retro non agit, prawo nie działa wstecz. Jeżeli teraz powstaje jakieś prawo, które ma oceniać coś, co było kiedyś, to jest ono sprzeczne z tą zasadą. Było, minęło. Przecież cała PRL to były piekielnie skomplikowane, tragiczne uwikłania ludzi, a nie czarno-biały świat prostych działań.
- Przypomniał mi się właśnie fragment pańskiej książki, gdzie opisuje pan reakcję młodych działaczy PZPR, w tym przyszłego prezydenta, na wieść o przegranych wyborach z czerwca 1989 r. Przyjęli to luźno, bez dramatu.
– Rzeczywiście, to było zaskakujące. Bardzo dużo mi to powiedziało o klimacie tego wydarzenia. To była taka piękna katastrofa Zorby.
- Tymczasem dziś, po tym, co pan powiedział, będzie pan zaliczony do łże-elity. A jeszcze jak się pan przyłączy do obrony Jacka Kuronia, to już po panu.
– Ach, wie pan, to jest tak obrzydliwa sprawa, że w ogóle nie powinno się o niej mówić. Bo jeżeli się mówi, to tę obrzydliwość jakoś tam się nagłaśnia. A ja bym tych bzdur, tych nonsensów nie chciał nagłaśniać, bo to jest poniżej wszystkiego.
- Prof. Jerzy Jedlicki powiedział wprost, że Polska stała się krajem paszkwilantów.
– Zgadzam się z tym. Trudno w ogóle mówić o etyce w polityce, ale obecnie wszelka klasa zniknęła całkowicie. Ideał sięgnął bruku, a nawet zszedł niżej. Co gorsza, a przykład idzie z góry, te wszystkie zagrywki nie fair są w dużym stopniu akceptowane przez społeczeństwo. Jeżeli osoby na najwyższych stanowiskach tak mogą, to i pan Zdzisiek w Rudzie Śląskiej tak może. Jeżeli o pięknej postaci, jaką był Kuroń, można powiedzieć coś takiego, to o każdym można tak powiedzieć.
- No dobrze, a jak w tym wszystkim czuje się wrażliwy artysta, człowiek, który zajmuje się sztuką, kręci filmy, zwiedził świat?
– Myślę, że każdy inteligentny człowiek, który przeczytał parę książek, zobaczył parę filmów, wie, co jest właściwe, a co nie, czuje się w tym fatalnie. Tylko że ja jestem w stanie znieść nawet nieinteligentnych czy chamskich polityków, bo to ich sprawa, jacy są, natomiast oburza mnie dogłębnie fakt, że to rozlewa się na cały klimat życia społecznego. Że rodzi się autocenzura, że eliminuje się pewne tematy, że dominuje partyjne patrzenie na świat. Jeśli dziś słyszę od tych panów, że jak się nie podoba, to zawsze można wyjechać, to czuję się jak w 1968 r. To są tego typu beznadziejne zagrywki. * - Do czego to więc doprowadzi?*
– Powiedział pan, że zwiedziłem świat. Dlatego nie histeryzuję. Wiem, że to są kwestie cykliczne. Gdy za komuny przychodził nowy minister od filmu, wiedzieliśmy, że to 16. minister od filmu i że on poleci, a my zostaniemy. Tamten cykl wydawał się niezmienny, miał pewne fluktuacje, ale wydawało się, że będzie tak zawsze. Dziś mam inne wrażenie – że wahadło wychyliło się w tę stronę, ale za jakiś czas wróci i wychyli się w inną.
- Tylko że to wahadło zostawia smród. Np. w Europie.
– Niestety. Wstydzę się tego. Mam studentów z zagranicy i często z nimi rozmawiam. Mówią: „Filip, tu się strasznie zmieniło, a to był kiedyś taki miły kraj. Co tu się dzieje?”. No i opowiadam im uspokajająco o tym wahadle...
- Ale czy tylko wahadło jest winne? Przecież jakość tych stron, w które ono się wychyla, mogłaby być inna.
– Myślę, że to w ogóle kwestia zmiany jakości gry politycznej. Dawniej przebiegała ona na linii politycy-naród. A teraz jest tak: politycy-mass media. W tej chwili informacje rozchodzą się niesłychanie szybko, panoszą się po wirtualnym świecie, politycy również szukają w tym swojego miejsca. Jedyny układ zwrotny zachodzi między nimi a mediami – dziś powiedzą, jutro mają odpowiedź. To jest element demoralizujący. Kiedyś natomiast wychodził przywódca narodu, przemawiał do stu tysięcy, tam to wszystko omawiano i dopiero gdzieś po miesiącu to do niego wracało. Był czas na refleksję, ważenie słów, przemyślane działania. Nowe reguły gry, w które świat polityczny wpadł wraz ze wszystkim innym, sprawiły, że teraz dopiero widać jak na dłoni, jakie tam są priorytety, rodzaj myślenia, hierarchia wartości, sposób postrzegania świata. Widać też, jakie mamy społeczeństwo, tę jego część, która wybrała obecnie rządzących. Jest to marny widok.
- Jak pan myśli, czy kino radzi sobie z tym marnym widokiem, z tą Polską, tymi czasami? Na palcach jednej ręki można dziś wymienić filmy, które by tej rzeczywistości bezpośrednio dotykały.
– Kino wśród sztuk, które dochodzą do publiczności, jest żółwiem. Szybciej można dziś napisać książkę i ją wydać niż napisać scenariusz, zdobyć pieniądze na film i go zrobić. W kinie istotne jest dostrzeżenie procesów ciągłych, istniejących niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, dostrzeżenie pewnej kondycji myślowej narodu. Wtedy dopiero ów żółwiowaty proces powstawania filmu może się przestać liczyć. * - Jednak w kinie moralnego niepokoju komentarz doraźny był często na pierwszym planie.*
– Owszem, tylko że dziś takie kino nie może się udać. Kiedyś miało rację bytu, ponieważ te filmy opowiadały o rzeczach, o jakich nikt inny nie opowiadał. To była gazeta, publicystyka. W tej chwili tę sprawę załatwiają media, o wszystkim można przeczytać w czterech gazetach o różnych opcjach politycznych. Dzisiejsze kino może być więc tylko i wyłącznie partnerem zachodzących procesów. Obejrzałem niedawno „United 93”, film o tragedii 11 września, a więc o wydarzeniu, o którym, zdawałoby się, każdy na świecie prawie wszystko wie. Z tej sytuacji twórcom udało się wyjść obronną ręką, ponieważ uświadomili widzom, że jeden z najlepszych systemów logistycznych na świecie jest bezradny wobec katastrofy. Ta informacja jest tu najbardziej interesująca, uniwersalna, bo dotyczy wszystkich krajów na świecie. Zresztą nieporadność dotyczy każdego systemu. Za komuny np. zwisało mi kalafiorem, że ubecja podsłuchuje ludzi rozmawiających przez telefon, ponieważ wiedziałem, że w ubecji jest taki sam burdel jak wszędzie indziej i
oni nie będą w stanie przerobić tych wszystkich informacji.
- A pański najnowszy film, „Fundacja”? Jest o kapitalizmie, prawda? Zresztą w swojej książce dał pan świetną definicję tego systemu: że za dolary, których nie ma, kupuje się nieistniejące statki...
– Tak, ten film jest o kapitalizmie. Dwaj bohaterowie „Fundacji”, oszuści, przedmiotem swego oszustwa uczynili wymiar sprawiedliwości. A przecież przestępca powinien być jak najdalej od sądu, schodzić z pola widzenia, bo nie okrada się policjanta. Tymczasem moi bohaterowie w majestacie prawa oszukują sądownictwo. Uznałem, że to świetny materiał na film, zwłaszcza że lubię tropić absurdy. Uprzytomniłem też sobie, że przecież znam skądś tę historię, a mianowicie z „Martwych dusz” Gogola. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Piotrka Szulkina i mówię mu, że znalazłem klucz, że to jest Gogol. A on na to: „Wiesz, ja też siedzę nad Gogolem”.
- No proszę, Gogol jako klucz do Polski, nie pierwszy raz. Ale to oznacza, że nie jest pan radykalnym pesymistą.
– To wynika z mojej natury. Zawsze staram się szukać dobrych stron życia, choć na ogół robiłem filmy o jego złych stronach. Uważam, że rzeczywistość nie jest jednoznaczna, że warto szukać jej prawdziwych znaczeń. Gdy robiłem film „Wizja lokalna 1901”, chciałem tak naprawdę powiedzieć o momencie, kiedy polityka zaczyna wchodzić w życie każdego człowieka. A przecież tak właśnie rodziły się wszystkie totalitaryzmy, które wmawiały każdemu obywatelowi, że polityka określa jego życie.
- Tak jak dziś.
– Niestety, tak jak dziś. I szlag mnie jasny trafia. Ale mam nadzieję, że nadejdą jeszcze czasy, kiedy pokażemy swoją dobrą twarz.
- A co robić teraz?
– Nie zgadzać się. I żyć.
FILIP BAJON(ur. w 1947 r. w Poznaniu) – reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz. Absolwent prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Jeszcze przed złożeniem pracy dyplomowej rozpoczął studia w łódzkiej Filmówce, które ukończył w 1974 r., uzyskując absolutorium (dyplomowy film „Sadze”, którego bohater został zmuszony do tłumienia robotniczego protestu w grudniu 1970 r., nie został zaliczony). Autor powieści „Białe niedźwiedzie nie lubią słonecznej pogody”, „Serial pod tytułem” i „Podsłuch”, a także zbioru opowiadań „Proszę ze mną na górę”. Do najsłynniejszych jego filmów należą „Aria dla atlety”, „Wizja lokalna 1901”, „Limuzyna Daimler-Benz”, „Wahadełko”, „Magnat”, „Poznań 56” i „Przedwiośnie”. Niedawno wydał autobiograficzną powieść „Cień po dniu” (Jeden Świat, Warszawa 2006). Najnowszy film Bajona, „Fundacja”, który nie miał jeszcze premiery kinowej, został pokazany na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni.