Szlaban Ukraińcom

Już wkrótce ponad pół miliona ukraińskich i polskich rodzin czeka poważny problem. Ukraińcy przestaną przyjeżdżać do naszego kraju, stracą jedyną możliwość zarobku. A w Polsce kobiety z małymi dziećmi będą musiały rezygnować z pracy.

18.09.2003 09:13

Większość rodzin z zachodniej Ukrainy od lat nielegalnie zarabia w Polsce. Teraz ci ludzie są przerażeni - od 1 października nie będą mogli wjechać do Polski bez wizy. Jeśli jej nie dostaną, nie będą mieli z czego żyć. Julia z oddalonego o 250 kilometrów od polskiej granicy miasteczka Broszniewo pracuje pod Warszawą. W domu pani Marty opiekuje się dwójką małych dzieci. - Co ja zrobię? - zastanawia się Marta. - Dzięki Julii mogę normalnie pracować. Wracam do domu czasem o 21 albo nawet o 23. Raz zatrudniałam Polkę, ale powiedziała: „Tylko osiem godzin i już". Dłużej nie chciała. Za żadne pieniądze. Ukraińcy od lat wykonują w Polsce prace, do których nie są chętni nasi rodacy. Kobiety sprzątają, opiekują się dziećmi, a mężczyźni podejmują się różnych zajęć na budowach. Kiedy w życie wejdą wizy, Marta straci Julię, a Julia zarobki. Dzisiaj za trzy miesiące pracy dostaje około 500 dolarów, na Ukrainie starczy to na trzymiesięczne utrzymanie bezrobotnego męża i syna w wojsku.

Zgodnie z przepisami Unii Europejskiej musimy wprowadzić wizy. Ale kto na tym zyska? Nawet wyżsi urzędnicy naszych resortów spraw zagranicznych i spraw wewnętrznych przyznają: nikt. Stracą obydwie strony. - Starałam się załatwić Julii pozwolenie na pracę - opowiada Marta. - Ale gdzie tam. Legalnie zatrudnić można tylko specjalistę, i to w takich miejscach, w których Polacy nie chcą pracować. Tania, anglistka z zachodniej Ukrainy, może mówić o szczęściu. Trzy lata temu szkoła w małej wsi pod Bydgoszczą bezskutecznie starała się o nauczyciela angielskiego. Żaden Polak nie chciał tam pracować. Tania zgłosiła się i dostała pozwolenie z urzędu pracy. To jednak wyjątek. Polskę opuszczają już tysiące Ukraińców. Tylko niewielu z nich liczy, że uda im się jeszcze tu wrócić na dłużej. Jadą do swoich rozpadających się wsi i miasteczek z poczuciem beznadziei.

Droga na wschód

Na warszawskim Dworcu Zachodnim trwa upychanie do bagażnika wielkich plastikowych toreb w kratkę. Połowa się nie mieści. Trzeba będzie stawiać je w przejściu autobusu. Autobus sunie z prędkością 50 kilometrów na godzinę. Huczy zużyty silnik. Jazda do wschodniej granicy zajmuje ponad siedem godzin. W tym czasie autobus staje tylko raz przy przydrożnym barze. - Lepiej się nie zatrzymywać - ostrzegają pasażerowie. - Mamy przy sobie pieniądze, a napady na autobusy to bardzo częsta rzecz.

Gdy gaśnie światło, pasażerowie marzą. - Kupię sobie do domu nowy dywan na ścianę. Już go upatrzyłam - zwierza się sąsiadce zażywna kobieta. Przez dłuższą chwilę opowiadają sobie o planowanych zakupach. Jedzą jajka na twardo, pogryzają pomidory. - W końcu po trzech miesiącach zobaczę swoje dzieci - mówi siedząca obok mnie Ukrainka. Ktoś wzdycha: - Musimy pracować u obcych. Rozpadają się nasze rodziny. Ale na chleb trzeba przecież gdzieś zarabiać.

Broszniewo, niewielkie miasteczko na zachodniej Ukrainie, wita nas całkowitą ciemnością i ogromnymi dziurami w jezdni. Czeka na nas Siergij, syn pani Ani, która od 1998 roku jeździ do pracy w Polsce. W Broszniewie zatrzymamy się w jej domu. - Zaraz będzie świt. Mama przygotowała pierogi z ziemniakami - zaprasza Siergij.

W Polsce im się powiodło

Pani Ania jako jedna z pierwszych kobiet z Broszniewa załatwiła sobie paszport. Pięć lat temu przyjechała do Polski w ciemno. Z wykształcenia jest chemikiem. Ale odkąd zbankrutował jej zakład, nie mogła znaleĄć pracy. Bez utrzymania została cała jej rodzina: babcia, syn Siergij i córka Natalia.

W Polsce jej się powiodło. Ściągnęła koleżankę Julię. Potem przyjechały następne. Ania i Julia jeżdżą do Warszawy ukraińskim autobusem. Odległość między obu miastami nie przekracza 600 kilometrów, ale podróż trwa czasem nawet 18 godzin. - Tak jest taniej - twierdzi Julia. - Za autobus płacę około półtora dolara, a za samochód musiałabym zapłacić 25. A 10 dolarów to ponad 50 hrywien. Wiecie, ile za to można kupić? 80 kilogramów ziemniaków albo 60 kilogramów pomidorów, albo na przykład nowe buty.

Broszniewo, w którym mieszkają obie kobiety, składa się z jednej ulicy (kiedyś była pokryta asfaltem), kilku ścieżek, ruin pięciu zamkniętych przed sześcioma laty fabryk, kilkunastu barów oraz dwóch cerkwi. Za Związku Radzieckiego (w czasach świetności - jak uważa wielu ludzi z Broszniewa) w fabrykach produkcja szła pełną parą dzień i noc. W miasteczku mieszkało wtedy około 10 tysięcy osób. Dziś została połowa.

Z oddali widać przerdzewiałe konstrukcje elewatorów i zwieszające się ramiona dźwigów. To, co nadawało się do użytku, zabrali pracownicy, którym nie wypłacono pensji. - W ustawie prywatyzacyjnej było napisane: „Weźcie, co wam się podoba". Chcieliśmy odebrać nasze pieniądze - tłumaczą.

Tuż za domem Ani była kiedyś kolejowa stacja przeładunkowa i baza samochodowa. - Wszystko rozkradli - mówi syn Ani Siergij. - Ostatnio zginął zabytkowy XIX-wieczny parowóz, który kilka lat temu został odrestaurowany. Jednej nocy ludzie rozkręcili go na części i wywieźli. A szyny sprzedawali na złom po osiem hrywien za metr [równowartość sześciu złotych - przyp. red.].

Poginęły też pomniki Lenina z brązu, które niegdyś zdobiły miasto, i granitowy cokół z wizerunkiem robotnika ścinającego drzewa piłą tarczową.

Zabronili pić wódkę

W Broszniewie pojawiły się za to dwie nowe inwestycje. Jedną z nich jest fabryka wody mineralnej. - Niestety, ostatnio sprzedajemy jej niedużo - objaśnia jeden z pracowników firmy. I dodaje: - Parę dni temu zakręcaliśmy tu fabrycznie plastikowe butelki z bimbrem, żeby ludziom łatwiej było wywieźć go za granicę.

Jedną z hal upadłej fabryki mebli kupił Niemiec i zaczął produkcję laminowanych płyt. Skąd się wziął? Nikt nie potrafi powiedzieć. - Kupił, wznowił produkcję, przysłał swoich ludzi, żeby kierowali zakładem, i więcej już się nie pokazał - mówią ludzie. - Najważniejsze, że jest praca. Trochę jednak narzekają: - Zaprowadzili tam niemieckie porządki. W pracy nie wolno pić i trzeba odbijać kartę zegarową z godzinami przyjścia i wyjścia. Za to można zarobić nawet 300 hrywien.

W miasteczku rozkwitła jeszcze jedna inwestycja - ogromna cerkiew. Julia jest dumna, że może nas po niej oprowadzić. Tydzień wcześniej, gdy pani Marta wyjechała z dziećmi na wakacje, Julia wróciła z Polski i od tego czasu praktycznie nie ma jej w domu. Każdą chwilę poświęca na pucowanie cerkiewnych żyrandoli i pranie haftowanych obrusów na ołtarze. - Sprowadziliśmy artystę ze Lwowa, żeby nam wymalował freski. Wszystko kosztowało kilkaset tysięcy dolarów. Musieliśmy wziąć kredyt na 40 tysięcy. Kiedy my go spłacimy? - Julia jest niemal przerażona.

Cerkiew wygląda imponująco: ogromna sala na dole i dwa piętra zwieńczone ogromną srebrną kopułą. - Na dole stoją dorośli, na pierwszym piętrze młodzież, na drugim śpiewa chór, w tym ja - objaśnia Julia. Gdy opuszczamy cerkiew, nagle ścisza głos. - Niech Bóg mi wybaczy, ale coś muszę wam powiedzieć. Sprowadzają nam tu jeszcze jednego popa, kolejnego, którego będziemy musieli utrzymać. A popowi trzeba kupić dom. Nie byle jaki, ale najlepszy w miasteczku. I jeszcze samochód. Skąd na to brać? Sama jednak była inicjatorką wystawnego przyjęcia na 110 osób, które odbyło się po poświęceniu cerkwi. Zrobiono je za pieniądze przeznaczone na budowę. Do dziś ludzie jej to wypominają.

Kąpiel z kaloryfera

Zarobione w Polsce pieniądze Julia przeznacza na jedzenie dla męża i syna, na dom i na cerkiew. Chwali się zmianami, jakie zaszły w jej mieszkaniu. Kupiła nowe firanki i zasłony, nowe dywany i narzuty na tapczany. Sprowadziła malarza, który pokrył ściany kolorowymi wzorkami. W łazience namalował nawet obraz - statek na falach oceanu. - I cóż z tego - wzdycha. - Od miesięcy nie mamy wody. Julia boi się, co będzie w zimie. Jeszcze kilka lat temu przy minus 20 stopniach ciepła woda była tylko w kaloryferach. Bogdan, jej mąż, zrobił wtedy kranik w kaloryferze, podłączył do niego długi wąż i wpuszczał ciepłą wodę do wanny. Na korytarzu w bloku nie ma światła. Trzeba dobrze uważać, żeby nie przewrócić się na betonowych wyszczerbionych schodach. Po podwórzu, między kłębowiskiem sterczących rur, które niczemu nie służą, przechadzają się kury. Ania mieszka w małym domku. Lubi zwierzęta. Ratują jej budżet. Na każde święta hoduje świnię, ma kilkanaście kur i kozę. Koza właśnie będzie miała małe. - Jeden pan we wsi ma
capa do zapładniania. To kosztuje trzy hrywny - objaśnia, głaszcząc wielki brzuch swojej żywicielki. Uprawia też kilka arów ziemniaków i kapusty. Chętnie wyjechałaby do Polski jeszcze we wrześniu, ale kto wykopie ziemniaki, kto porobi przetwory na zimę? Siergij sam nie da sobie rady. Wykopywanie motyką ziemniaków zajmie ze dwa tygodnie. Poza tym ktoś musi pola pilnować, żeby kartofli nie rozkradli. Są jeszcze jabłka i gruszki z ogródka. Powideł i dżemów starcza dla rodziny na cały rok. Grzybów trzeba nazbierać w lesie, a kapustę zakisić w wielkich beczkach.

Siergij, syn Ani, ma dużo wolnego czasu. Oprowadza nas po miasteczku. - W restauracji Klon spotykają się starsi ludzie, którzy nie mają za dużo pieniędzy - objaśnia. - Jest najtańsza. Tu butelka wódki kosztuje tyle samo co w sklepie - 5,5 hrywny. - Dlaczego tu jest tak brudno? - pytam. - Bo restauracja należy do państwa. Na podłodze walają się resztki jedzenia. Po stołach chodzą muchy, obrusy mają powypalane papierosami dziury. Do lady, przy której zamawia się jedzenie, można się przykleić.

Młodzież, której rodzice zarobili w Polsce, bawi się w dyskotece w miejscowym domu kultury. Siergij, który dwa lata temu skończył Wyższą Szkołę Wojskową w Charkowie i od tamtej pory nie może dostać pracy, dorabia tam jako ochroniarz. Jego koledzy pracują w Hiszpanii. On nie dostał wizy. - Można ją załatwiać jedynie przez biura turystyczne - opowiada. - Trzeba dać 200 dolarów zaliczki i czekać. Jeśli odpowiedź jest odmowna, pieniądze przepadają, jeśli pozytywna, dopłaca się jeszcze 600. Ale pozytywnych jest niewiele. Biura to mafia. Żerują na biednych ludziach. Ale co mamy robić? - rozkłada ręce.

Zapisy na wizę

Ania podejrzewa, że podobnie będzie z polskimi wizami. - Już nasi kombinatorzy coś wymyślą. Pod polskim konsulatem we Lwowie koczuje tłum ludzi. Od 1 września rozpoczęto wydawanie wiz. Przy okienku, w którym można otrzymać formularze, uformował się komitet kolejkowy. - Dziś wszystkim nie dadzą. Robię zapisy na jutro - woła pan w czerwonej bejsbolówce. Kartka szybko zapełnia się nazwiskami. - Na jutro koniec - objaśnia samozwańczy szef kolejki. - Teraz zapisuję na pojutrze.

- Nie traktują nas tutaj jak ludzi - żali się kobieta w średnim wieku. - A my przecież nie chcemy kraść, tylko uczciwie pracować. To nie nasza wina, że nie możemy u siebie. Żeby dostać formularz, chętny musi poczekać, aż urzędnik wprowadzi jego dane do komputera. Wtedy dostaje numerek z datą, kiedy osobiście ma się stawić w konsulacie po wizę. Za tak zwane czynności związane z wydawaniem wizy Ukrainiec musi zapłacić równowartość pięciu euro. Poza tym zgodnie z nowymi przepisami na każdy dzień pobytu w Polsce musi mieć co najmniej sto złotych albo jechać na zaproszenie. Ania jest załamana. Będzie musiała jeszcze raz przyjechać do Lwowa. Z Broszniewa to 150 kilometrów. I w dodatku nie wiadomo, jak długo trzeba będzie zostać we Lwowie, żeby otrzymać formularz. Teraz nie była przygotowana na nocleg.

Szacuje się, że obecnie w Polsce pracuje na czarno blisko pół miliona Ukraińców. Zgodnie z nowymi przepisami Ukraińcy - nawet ci przyjeżdżający do nas na zaproszenie - będą musieli wyjechać maksymalnie po 90 dniach. Kolejny przyjazd będzie możliwy dopiero po następnych trzech miesiącach. Takie rozwiązanie nie odpowiada nie tylko Ukraińcom, lecz także Polakom, którzy chętnie ich zatrudniają. Nie tylko w bogatych domach. W sezonie Ukraińcy pomagają przy zbiorach na wsiach. Mężczyźni przeważnie są zatrudniani na budowach.

Z wprowadzenia wiz są niezadowoleni nawet polscy wyżsi urzędnicy państwowi. Oficjalnie nie chcą krytykować nowych przepisów, ale kiedy zaczynamy rozmawiać prywatnie, jeden z nich przyznaje: - Żona sama wzięła Ukrainkę do sprzątania, bo nie ma czasu. A drugi mówi: - Nie jestem za tym, by rynek pracy był administracyjnie regulowany. Poza tym wydawanie wiz to także duży kłopot dla polskich urzędników. I zaraz dodaje: - Szkoda mi tych Ukraińców.

DOROTA SAJNUG

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)