Szczyt szczytów
Każdy chce pobić jakiś rekord na najwyższej górze świata: być najstarszym, najmłodszym, najbardziej rozebranym, najszybszym, pierwszym bez nóg lub pierwszym niewidomym.
10.07.2008 | aktual.: 11.07.2008 08:14
Z największymi głupotami miesza się tam największe bohaterstwo, z komedią – wielka tragedia dy Min Bahadur Sherchan mówi o swoim wieku, nie używa standardowego angielskiego wyrażenia „I am 77 years old” (dosłownie: „Jestem stary na 77 lat”). Przedstawia się słowami „I am 77 years young” („Jestem młody na 77 lat”). Dalej wyjaśnia: „Nigdy nie myślę o wyczerpaniu i zgrzybieniu”, i dlatego chce „zapisać swoje imię jako obywatela Nepalu w Księdze rekordów Guinnessa-”. Jego „żarliwe pragnienie” spełniło się 25 maja tego roku. Został najstarszym zdobywcą największej góry świata. I choć niektóre media wypominały mu, że tak naprawdę miał 76 lat, bo do ukończenia 77. roku życia brakowało mu 25 dni, i tak pobił rekord. Poprzedni zwycięzca w tej kategorii miał bowiem „tylko” 71 lat.
Szczyt głupoty i szczyt bezpieczeństwa
Sherchan dołączył tym samym do grona osób, które biją coraz bardziej wymyślne rekordy na najwyższej górze świata. – Te dziwne rekordy są źle odbierane przez Szerpów – wyjaśnia „Przekrojowi” Anna Czerwińska, zdobywczyni Korony Ziemi i ośmiu ośmiotysięczników, w tym Everestu. – Dla nich to jest święta góra. Oburzało ich na przykład, gdy pilot helikoptera postanowił na niej wylądować. Uznali to za profanację. Pilotem tym był Francuz Didier Delsalle. W maju 2005 roku samotnie wzniósł się w Himalajach i dwukrotnie posadził helikopter na szczycie Everestu. Tym samym pobił nieoficjalny rekord w najwyższym lądowaniu śmigłowcem. Daleko mu jednak było do najdziwniejszych zdarzeń na szczycie. W 1996 roku na przykład Thierry Renard, francuski alpinista, dokonał tam pierwszego pochówku pępowiny. Wcześniej odciął ją swemu nowo narodzonemu synowi i wniósł na Everest w butelce. W 2005 roku dwoje Nepalczyków Pem Dor-jee i Moni Mulepati zapisało się w księdze rekordów jako pierwsi, którzy wzięli ślub na najwyższej górze
świata. W 2007 roku Brytyjczyk Rod Babe jako pierwszy przeprowadził na szczycie rozmowę poprzez telefon komórkowy i wysłał pierwszego SMS-a. Niektórzy Szerpowie – wbrew swoim oburzonym pobratymcom – też dołączyli do tego dziwacznego wyścigu po rekordy. W 2006 roku Lakpa Tharke zdjął na szczycie Everestu ubranie i przez trzy minuty stał nagi. Tym samym stał się pierwszym golasem na Dachu Świata. W maju tego roku Szerpa Appa wszedł na najwyższą górę po raz 18. Pobił swój własny rekord. Jego główny rywal ma na swym koncie „zaledwie” 14 wejść.
Również najmłodsi zdobywcy Everestu to Szerpowie. W 2001 roku rekord ten osiągnął 16-letni wówczas Temba Tshiri. Pokonała go dwa lata później 15-letnia dziewczynka Ming Kipa. Na pocieszenie Tembie pozostał tytuł „najmłodszego mężczyzny na najwyższej górze świata”. Dwóch Szerpów kłóci się też o to, który z nich najszybciej zdołał wejść na Everest. Najpierw 23 maja 2003 roku Pemba Dorjie zdobył szczyt w ciągu 12 godzin i 46 minut. Trzy dni później Lakpa Gelu zrobił to samo w 10 godzin i 46 minut. Rok później Dorjie wbiegł na Everest w 8 godzin i 10 minut. Przynajmniej on tak twierdzi, bo nie wszyscy mu dowierzają.
– Proszę zauważyć, że na żadnej innej górze nie bije się tych dziwnych rekordów, nawet niewiele niższej – mówi „Przekrojowi” Krzysztof Wielicki*. – Gdyby ludzie robili to gdzie indziej, nie przyciągnęliby uwagi mediów. To na najwyższym szczycie świata skupia się uwaga dziennikarzy.
Do niedawna wydawało się, że choć na Evereście można bić dziwne rekordy, to jednak zawodnicy muszą być zdrowi i sprawni. Nie bez powodu na jego stokach zginęło ponad 200 osób. A jednak okazało się, że szczyt szczytów mogą zdobywać też osoby niepełnosprawne. W 2001 roku Erik Weihenmayer został pierwszym niewidomym zdobywcą Everestu. W 2006 roku szczyt zdobył też chory na cukrzycę typu I Will Cross. Jego osiągnięcie zdecydowanie przyćmił Mark Inglis, który w tym samym czasie wszedł na Everest jako pierwszy człowiek bez nóg. Stracił je (do kolan) w 1982 roku podczas dwutygodniowego obozowiska w lodowej jaskini w górach swej rodzinnej Nowej Zelandii. Na Everest wspiął się dzięki nowoczesnym protezom z włókien węglowych.
– Dla tych ludzi to rzeczywiście jest wielki wyczyn – komentuje Krzysztof Wielicki. – Dla alpinizmu jako sportu nie ma on jednak znaczenia. Ich wyprawy są bardzo bezpieczne. Szerpowie niosą za nimi bagaże i butle z tlenem. Uczestnicy nie muszą nawet dobrze znać technik alpinistycznych. Wystarczy, że nauczą się, jak przesuwać przyrząd na linie. Poza tym takie ekspedycje są często reklamą dla firm. Trudno przecież o większy rozgłos dla wytwórcy protez z włókien węglowych niż wejście na nich na Everest.
Szczyt obojętności i szczyt bohaterstwa
Mark Inglis, który tego dokonał, za jednym zamachem okrył się sławą i skazał na infamię. Przyznał się bowiem publicznie, że był jednym z 40 wspinaczy, którzy w drodze na Everest minęli umierającego alpinistę Davida Sharpa. Nikt mu nie pomógł. Inglis próbował się przynajmniej tłumaczyć, mówiąc, że Sharp był „niewiarygodnie zamarznięty, kompletnie sztywny, faktycznie martwy”. Podobno inni uczestnicy wyprawy, której członkiem był Inglis, kontaktowali się w tej sprawie z kierownikiem Russellem Brice’em. Ten miał im podobno nakazać pozostawienie chorego i kontynuowanie wyprawy na szczyt. Sam Brice jednak temu zaprzecza. Twierdzi – jak podaje magazyn „NG Adventure” – że nikt go nie informował o zdarzeniu. „Na żadnym etapie wchodzenia na szczyt nie miałem pojęcia, że umierający człowiek potrzebuje pomocy” – napisał w oficjalnym oświadczeniu dla mediów.
Większość himalaistów była mimo wszystko oburzona tym zdarzeniem. – Ludzkie życie jest dużo ważniejsze niż dostanie się na szczyt góry – ogłosił Edmund Hillary, pierwszy w historii zdobywca Mount Everestu. – Takie zdarzenia to efekt komercjalizacji gór – komentuje Krzysztof Wielicki. – Wyprawy mają dziś często przypadkowy skład. Pod ścianą zbierają się ludzie, którzy się nie znają. Dla nich alpinizm nie jest pasją, lecz jednorazową przygodą. Nie ma między nimi więzi. Inaczej zachowuje się ktoś, kto wspina się od dziecka, z przyjaciółmi, a inaczej ktoś, kto traktuje wyprawę jak wycieczkę.
– To jest mechanizm tłumu – dodaje Anna Czerwińska. – Gdy na górę wchodzi dużo osób, jedna za drugą, każdemu się wydaje, że ktoś inny zajmie się chorym. Ale to nie są prawdziwi alpiniści. Dla nich priorytetem jest wejście na szczyt.
Niektórzy wspinacze wykazali nieco wyrozumiałości dla Brice’a. – Kiedy jako klient płacisz 45 tysięcy dolarów, lepiej, żeby był cholernie dobry powód do zawrócenia – mówił w rozmowie z „NG Adventure” brytyjski alpinista Miles Osborne. – Gdyby Brice zawrócił swoją wyprawę, klienci mogliby pomyśleć: „Hej, zapłaciliśmy tyle pieniędzy i nie zdobyliśmy szczytu!”.
Miles Osborne, choć sam był uczestnikiem wyprawy i zapłacił za to grube pieniądze, zachował się inaczej. 10 dni po śmierci Davida Sharpa zespół, którego był uczestnikiem, natknął się na innego umierającego alpinistę. Było to na wysokości 8534 metrów. Pierwszy zobaczył go kierownik ekspedycji Dan Mazur. Leżący człowiek z trudnością powiedział: – Pewnie się dziwisz, że tu jestem.
Miał rację. Dan Mazur rzeczywiście był zdziwiony. Nawet bardzo. Na wysokości, na której ludzie giną z przemrożenia, znaleziony przez niego alpinista nie miał na sobie ani nakrycia głowy, ani rękawiczek, kombinezon miał rozpięty, a ręce wyjęte z rękawów. Był też pozbawiony śpiwora, czekana, okularów przeciwsłonecznych, aparatu tlenowego, wody i jedzenia. Na szczęście był na tyle przytomny, by się przedstawić. Okazało się, że to Lincoln- Hall, doświadczony alpinista z Australii. Dzień wcześniej udało mu się zdobyć Everest. Ale podczas zejścia zapadł na obrzęk mózgu. Zaczął się zachowywać irracjonalnie. Kopał swoje raki, wyrzucając je w powietrze. Groził, że potnie liny. Upierał się, że musi wrócić na szczyt. Czterech Szerpów z jego wyprawy siłą sprowadziło go do obozu. Tam jednak stracił wigor. Towarzysze uznali, że umarł, zostawili go i zeszli sami. Jakim cudem chory i samotny Hall przetrwał noc w obozie, pozostaje do dziś tajemnicą. Dopiero grupa Dana Mazura, która znalazła go następnego dnia, napoiła go,
nakarmiła i podzieliła się z nim tlenem. Pomagając mu, stracili jednak szansę zdobycia szczytu. Szczególnie bolesne było to dla Milesa Osborne’a, który nigdy wcześniej nie stanął na najwyższej górze świata. – Pierwszy dzień czy dwa żałowałem – komentował to później. – Ale pod koniec drugiego dnia jakoś sobie z tym poradziłem. Nigdy nie podjąłbym innej decyzji.
Wojciech Mikołuszko