ŚwiatSzczerbata władza

Szczerbata władza

Mija 220 lat od pierwszej kampanii prezydenckiej w Ameryce. Jerzy Waszyngton, z jednym zębem i plantacjami pełnymi niewolników, nie wygrałby dziś żadnych wyborów.

Szczerbata władza
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

22.10.2008 | aktual.: 10.11.2008 21:51

Kampania w 1788 r. była niemrawa, trwała zaledwie dwa miesiące i polegała na przekonaniu Jerzego Waszyngtona, by łaskawie zgodził się ubiegać o prezydenturę. Młoda republika potrzebowała ikony, a do tej roli najlepiej nadawał się właśnie głównodowodzący w zwycięskiej wojnie o niepodległość. To z myślą o nim skrojono konstytucję i to do jego temperamentu dostosowano amerykański system polityczny z niezwykle silną pozycją prezydenta.

Był jednak poważny problem – Waszyngton wcale się nie palił do władzy. Kręcił nosem, krygował się, usprawiedliwiał, że zrobił już wystarczająco dużo dla państwa. Zapowiedział, że zamierza wrócić do swej posiadłości w Mount Vernon i wieść tam spokojne życie plantatora. Gdy wreszcie uległ namowom, stało się jasne, że niezwykle popularny generał będzie pierwszym prezydentem. Z Waszyngtonem na liście, wybory okazały się jedynie konkursem na wiceprezydenta.

Ojcowie-założyciele zafundowali Amerykanom skomplikowany, dwustopniowy system wyborczy. Dopiero co przyjęta konstytucja przewidywała, że na czele rządu stanie prezydent wybrany w wyborach powszechnych. Jednocześnie wyłaniano w nich wiceprezydenta, który w razie śmierci, ustąpienia lub poważnej choroby prezydenta zajmował jego miejsce. Ale jeśli prezydent cieszył się dobrym zdrowiem i nie myślał o rezygnacji, skazywał wiceprezydenta na los przewodniczącego Senatu, niewiele znaczącą funkcję pełnioną z urzędu.

W dniu wyborów głosowano na członków Kolegium Elektorów i dopiero oni wskazywali prezydenta. Takie rozwiązanie było kompromisem między tymi autorami ustawy zasadniczej, którzy uważali, że obywatele powinni dysponować niczym nieskrępowanym prawem głosu, a resztą obawiającą się, że lud nie ma kwalifikacji do podejmowania racjonalnych decyzji i łatwo ulegnie demagogom. Pierwsze wybory elektorów trwały przez prawie miesiąc, od grudnia 1788 r. do stycznia następnego roku. Choć kraj obejmował wtedy prawie połowę obecnego terytorium i liczył ok. 4 mln mieszkańców, do urn poszło zaledwie 40 tys. ludzi. Powodem niskiej frekwencji mogła być między innymi fatalna pogoda.

Zgodnie z konstytucją, stany dysponowały liczbą elektorów równą sumie miejsc posiadanych w Kongresie, a do 1804 r. i uchwalenia 12 poprawki do konstytucji każdy elektor oddawał głosy na dwóch kandydatów na prezydenta. Wybory wygrywał ten z nich, który w Kolegium Elektorów zdobył większość bezwzględną (ponad 50 proc. głosów), natomiast osoba z drugim wynikiem zostawała wiceprezydentem, niezależnie od partyjnego rodowodu. W 1789 r. Kolegium liczyło 69 elektorów z 10 stanów na 13 należących wówczas do Unii. (Północna Karolina i Rhode Island nie ratyfikowały jeszcze konstytucji, a parlament stanu Nowy Jork skłócił się i nie wskazał na czas swoich przedstawicieli).

4 lutego 1789 r. elektorzy zebrali się w stołecznym Nowym Jorku i jednogłośnie opowiedzieli się za Waszyngtonem. Wiceprezydentem został popierany przez niego John Adams. Dostał 35 głosów mniej.

Waszyngton był jednym z największych posiadaczy ziemskich w kraju (zostawił spadkobiercom ponad 13 tys. ha), ale nieurodzaj nadszarpnął jego dochody na tyle, że musiał zaciągnąć pożyczkę, by sfinansować podróż do stolicy na własne zaprzysiężenie. Stanął na czele nader skromnego rządu: w swojej plantacji zatrudniał więcej ludzi, niż liczyła cała amerykańska władza wykonawcza. W armii służyło zaledwie 600 żołnierzy, federalny budżet wynosił nędzne 2 mln dol., z czego 10 tys. poszło na remont rezydencji prezydenckiej w Nowym Jorku. Sekretarz stanu Thomas Jefferson miał pięciu pomocników i 8 tys. dol. rocznie na prowadzenie całej polityki zagranicznej USA.

Mimo szczupłych możliwości, kadencja Waszyngtona była nadzwyczaj udana. Wbrew secesjonistycznym ciągotom Południa, prezydent potrafił oddalić rozłam państwa, jego minister finansów James Madison podreperował państwową kasę, a USA nie dały się wciągnąć w rywalizację między Anglią a Francją. Jednak 60-letni Waszyngton chciał odejść – coraz gorzej widział, miał kłopoty z pamięcią i słuchem, kusił go spokój Mount Vernon. I znów kolejna kampania ograniczyła się do przekonania Waszyngtona. Kolegium wybrało go na drugą kadencję w 1793 r., także jednogłośnie. Na trzecią już się nie dał namówić, zresztą zaczęli go krytykować nawet najbliżsi współpracownicy. Adams zwykł mawiać o prezydencie per „stary barani łeb”, niecierpliwemu Jeffersonowi znudziła się powściągliwa polityka Waszyngtona i faworyzowanie ministra finansów Alexandra Hamiltona, więc zrezygnował z kierowania dyplomacją i założył opozycyjną Partię Demokratyczno-Republikańską. Ojcowie-założyciele szykowali się do przejęcia schedy po Waszyngtonie.

We wrześniu 1796 r. pierwszy prezydent USA pożegnał się z polityką. Do zbliżających się wyborów Partia Federalna wystawiła Adamsa i ambasadora w Wielkiej Brytanii Thomasa Pinckneya. Po demokratyczno-republikańskiej stronie stanęli Jefferson oraz senator z Nowego Jorku Aaron Burr. Zaciętą – jak na tamte czasy – kampanię zdominowały sprawy zagraniczne, szczególnie żywo przyglądano się pogrążonej w wojnie Europie. Kandydaci nie odkryli jeszcze zalet bezpośredniej agitacji, wykorzystywali za to szeroko najpotężniejsze narzędzia ówczesnej walki politycznej: prasę i plotkę. „Thomas Jefferson opracował pierwsze święte zdanie, że wszyscy ludzie rodzą się równi. John Adams twierdzi, że to wszystko farsa i nieprawda... Którego z nich chcesz mieć za prezydenta?” – głosiła kolportowana wtedy ulotka.

Gazety obu obozów obrzucały przeciwników niewyszukanymi epitetami, sugerowały, że Jefferson chce zdradzić Stany na rzecz Paryża, a Adams zaprzedał się Londynowi. Ostatecznie trzema głosami elektorskimi wygrał Adams, ironicznie okrzyknięty przez rozgoryczone demokratyczno-republikańskie gazety „prezydentem za trzy głosy”. Jefferson, na przekór własnym ambicjom, został jedynie wiceprezydentem. Na okazję do rewanżu musiał poczekać aż do kampanii 1800 r.

Dopiero ta kampania była starciem z prawdziwego zdarzenia. Odkryto moc marketingu politycznego. Przeciwnicy chwytali się wszystkich możliwych środków, królował – jak to byśmy dziś powiedzieli – czarny PR. Federalistów w 1800 r. reprezentowali Adams i generał Charles Cotesworth Pinckney, współautor konstytucji. Demokratyczni republikanie znów wytypowali Jeffersona i Burra. Adams nie miał większych szans na reelekcję, po czterech latach jego wizerunek był w strzępach: opozycja gromiła prezydenta za podnoszenie podatków, powołanie kosztownej armii zawodowej i podgrzewanie konfliktu z Francją, grożącego otwartą wojną.

W obliczu niechybnej klęski obóz prezydencki puścił w ruch gazety. Federalistyczne pamflety określały Jeffersona jako zapijaczonego ojca licznych Mulatów, bezbożnego ateistę, radykalnego rewolucjonistę, jakobina, za którego prezydentury będą praktykowane i upowszechniane morderstwa, gwałty, porubstwo i kazirodztwo, ziemia nasiąknie krwią, a kraj pogrąży się w bezprawiu. Zwolennicy Jeffersona mieli nieco więcej taktu, ograniczyli się do nazywania rywala hipokrytą, tyranem i głupcem. Rozpuścili także pogłoskę, że Adams chce wżenić swojego syna w angielską rodzinę królewską, założyć dynastię i obalić republikę. Ale federalistów pogrążył ich własny przywódca Alexander Hamilton, pisząc w prywatnym liście, że Adams nie nadaje się na prezydenta. Republikańska prasa przechwyciła i nie omieszkała opublikować feralnej korespondencji.

Jednak emocje kampanii nie skończyły się wcale w dniu wyborów – Jefferson i Burr, obaj republikanie, zdobyli tyle samo głosów elektorskich i prezydenta musiała wskazać zdominowana przez federalistów Izba Reprezentantów. Po pięciu dniach żmudnych targów i 35 głosowaniach ani Jefferson, ani Burr nie osiągnęli wymaganej większości. Pat przełamał dopiero Hamilton, od lat szczerze nienawidzący Burra (z wzajemnością). To on przekonał pozostałych federalistów, by poparli Jeffersona, upokarzając Burra wiceprezydenturą.

Od tego momentu Burr i Hamilton toczyli bezpardonową wojnę podjazdową. Wreszcie wzajemne despekty sprawiły, że wiceprezydent zażądał satysfakcji, a Hamilton, który miał już za sobą 10 udanych pojedynków, zgodził się z ochotą. Do walki na pistolety doszło nad brzegiem rzeki Hudson, naprzeciwko Manhattanu, w tradycyjnym miejscu pojedynków nowojorczyków. 11 lipca 1804 r. wiceprezydent Burr śmiertelnie postrzelił Hamiltona. Były minister finansów zmarł następnego dnia.

Ojcowie-założyciele mieli szczęście, że w ich czasach nie istniała telewizja. Kiepsko by w niej wypadli. John Adams był niski, korpulentny, gderliwy i łatwo dawał wyprowadzić się z równowagi. Jefferson, jeden z najwybitniejszych umysłów epoki, ubierał się niedbale i był wyjątkowo słabym mówcą, na dodatek obdarzonym skrzekliwym głosem. Twarz Waszyngtona szpeciły blizny po ospie. Przez 35 lat cierpiał na chroniczne bóle zębów, osłabionych częstym stosowaniem chlorku rtęci (jako środka przeczyszczającego) i proszków do pielęgnacji jamy ustnej (uszkadzających szkliwo).

Pierwszy prezydent USA obejmował urząd z jednym zębem. Przymocowano do niego protezę wykonaną z rogu nosorożca i ludzkich zębów. Choć uchodziła za kosztowny cud techniki, była ciężka i niewygodna, więc Waszyngton wystrzegał się szerokich uśmiechów oraz publicznych przemówień. Proteza nadymała policzki i wypychała prezydenckie usta w naburmuszony grymas, uwieczniony na banknocie jednodolarowym.

Pierwsi prezydenci USA nie mieliby dziś szans na wybór z jeszcze jednego powodu: żyli z pracy niewolników. Ale co tam niewolnicy. Jefferson celował w hucznych przyjęciach i drogich alkoholach, a mieszkając w Białym Domu potrafił w jeden dzień wydać na jedzenie równowartość dniówki prawie 70 robotników. Pod koniec życia wystawny tryb życia omal nie doprowadził go do bankructwa, a od nędzy wybawiła eksprezydenta zbiórka publiczna, z której spłacono jego długi. Także Waszyngton cenił dobrą zabawę, zwłaszcza przy kartach.

Słynne były tłumaczenia Billa Clintona, który podczas kampanii w 1992 r. przyznał, że na studiach w Oxfordzie raz czy dwa eksperymentował z marihuaną, ale nawet się nią nie zaciągał. Tymczasem i Waszyngton, i Jefferson mieli wręcz przemysłowe plantacje konopi indyjskich. Co prawda wykorzystywano je w celach gospodarczych, między innymi do produkcji lin i tkania ubrań, ale nie jest tajemnicą, że obaj prezydenci znali także inne właściwości marihuany.

Jędrzej Winiecki

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)