Szatan z siódmej klasy
Europa widziana z oddalenia jest dla Browna i jego czytelników raczej kopalnią mitów, bajek i zabobonów ze Starego Świata, dalekiego i zamglonego. Chronologia, zależności historyczne, procesy, wynikania? To są na ogół jakieś trzeciorzędne szczegóły.
16.05.2006 | aktual.: 16.05.2006 09:41
Przed premierą „Kodu da Vinci": Brown i klasyczne kryterium prawdy. Ze Zbigniewem Mikołejką, filozofem i historykiem religii, rozmawia Piotr Mucharski.
Piotr Mucharski: Gdyby Pan nie był redaktorem historycznym polskiego wydania „Kodu Leonarda", to do której strony tej książki by Pan wytrwał w lekturze?
Zbigniew Mikołejsko: Podejrzewam, że szybko bym od niej odpadł. I wszystko się we mnie zżyma na myśl o niej. Nawet na poziomie elementarnych spraw „Kod" niewiele ma bowiem wspólnego z prawdą – jeśli, oczywiście, tę prawdę pojmować w sposób klasyczny: jako zgodność z faktami... To jest więc patchwork, pozszywany z informacji usłyszanych w telewizji, wyrwanych z gazet albo przeczytanych w popularnych – często pseudonaukowych – książkach na temat religii. Żal mi więc, że powieść – skądinąd niezła jako kryminał i wartka – która mogłaby być rzeczywiście poważnym wyzwaniem, została zbudowana z tak fatalnych, tak bylejakich materii. I tak źle uzasadniona.
Wyobrażam sobie zatem podobną książkę, która wcale nie musiałaby kłamać i która mogłaby mieć podobną nawet wymowę, równie obrazoburczą. Ale, cóż, to właśnie Danowi Brownowi trafił się sukces – bo to jest wielki sukces, niezaprzeczalny – jak ślepej kurze ziarno. Podobnych książek jest zresztą bardzo dużo, często książek lepszych. Są wśród nich i takie, których autorzy pozostają wierni podstawowym dziejowym faktom i dopiero na nich budują swoje spekulacje albo próbują zapełnić rozmaite „czarne dziury", o których świadectwa milczą. Choćby ,,Templariusze" Clive'a Prince'a oraz Lynn Pickett, opowiadający o tym, że Jezus ,,ukradł" swą religię św. Janowi Chrzcicielowi. Autorzy podążają tu wprawdzie podobnymi ścieżkami co Brown, lecz trzymają się dokumentów i historycznych ustaleń. Dopiero z nich wynika jakaś „nadbudowa": cała warstwa interpretacji i nadinterpretacji ideologii oraz – owszem – sensacji. Tymczasem Brown snuje swoją opowieść z klisz obecnych w amerykańskiej kulturze popularnej, z jej obiegowych, tanich
mitów.
Wydanie polskie – muszę dodać – jest jednak cokolwiek lepsze od oryginału, bo wprowadzono poprawki dotyczące faktów – rzecz jasna takie, które nie zmieniały wymowy powieści, nie ingerowały w koncepcję autora i rozwój akcji. Przykładem może być choćby użycie nazwy „Watykan" wobec Kościoła II czy VII wieku... Oczywiście zostało to zamienione na Rzym, bo Watykan przecież jest centrum życia kościelnego i symbolem kościelnej władzy dopiero od 1870 roku, czyli od zajęcia Wiecznego Miasta przez wojska włoskie i finału zjednoczenia Włoch. Ale to pojawia się często w różnych książkach – pewnie jako wyraz ignorancji typowej dla anglosaskich środowisk protestanckich, słabo orientujących się w historii Kościoła.
Tymczasem dezynwoltura Browna bywa wręcz zdumiewająca, bo jeśli jego „wyznawcy" ujrzą w Luwrze obraz Leonarda „Madonna wśród skał"…
Ten, który bohaterka, Sophie, ma przebić kolanem...
– ...to zdumieją się, że nie wisi przed nimi płótno, tylko gruba i wielka decha. Być może wspominam tu o kwestiach drugorzędnych, ale wiele one mówią o stosunku autora do prawdy. Tym bardziej więc dziwić może, że ,,Kod Leonarda" czytany jest jak piąta ewangelia i warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje.
Interesują mnie dwie sprawy: pierwszą jest lęk przed Kościołem, ciemna strona tej książki i sposób, w jaki żeruje on na zbiorowej wyobraźni. Ale ciekawy jest też alternatywny projekt, który ona proponuje, ów zlepek religijnych alternatyw, które Brown w „Kodzie" sklecił i które – jak się zdaje – czytelników uwiodły...
– Mam teorię, która dotyczy tego typu zjawisk (bo Brown nie jest wcale samotnym żeglarzem i ma wielu towarzyszy podróży). Nazwałem ją „teorią lodowca" – przy czym nie jest to ujęcie wartościujące, lecz tylko opisowe...