Świat się tego obawiał. Egipt staje się dominium islamskich radykałów
Oto jesteśmy świadkami tego, czego świat obawiał się najbardziej: Egipt staje się dominium islamskich radykałów. W cień ich władzy usunął się nawet zwyczajowy gwarant świeckości państwa - armia. Tymczasem, jak pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski, rządzącym w Egipcie Braciom Muzułmańskim chodzi w gruncie rzeczy o to samo co Al-Kaidzie. Różnią te ruchy tylko stosowane metody. Co to oznacza dla Zachodu i turystów, którzy upodobali sobie słoneczne egipskie plaże?
30.08.2012 | aktual.: 31.08.2012 10:04
Na naszych oczach tworzy się właśnie Historia. Jesteśmy świadkami tego, czego cały "cywilizowany" świat obawiał się od jakiegoś czasu najbardziej i przed czym ostrzegało od dawna wielu ekspertów od bezpieczeństwa międzynarodowego. Egipt - jako pierwszy spośród krajów objętych półtora roku temu gorączką Arabskiej Wiosny - staje się właśnie niemal w całości i niepodzielnie dominium islamskich radykałów spod sztandarów Braci Muzułmanów (BM). Islamistów, którzy różnią się od osławionej Al-Kaidy tylko pod względem stosowanych metod działania (ale nie programu, ideologii i celów strategicznych).
Co ciekawe, obecne struktury tzw. centrum Al-Kaidy zdominowane są właśnie przez Egipcjan - począwszy od jej obecnego przywódcy (a następcy Osamy bin Ladena) Ajmana az-Zawahiriego, aż po jednego z jej najważniejszych operacyjnych liderów - Saifa al-Adela, (byłego oficera egipskich sił specjalnych).
Niekorzystny zwrot
A jeszcze miesiąc temu nic nie zapowiadało takiego zaskakującego i w gruncie rzeczy niekorzystnego zwrotu w sytuacji wewnętrznej w Egipcie. Od momentu objęcia pod koniec czerwca br. fotelu prezydenta Muhammad Mursi zdawał się być zwykłym politycznym rozrabiaką, który (upojony skalą swego zwycięstwa i zaskakująco dużymi rozmiarami społecznego poparcia dla Braci Muzułmanów) będzie dążyć do konfrontacji z egipskimi "siłami reakcji i kontrrewolucji", przez islamistów utożsamianymi z najwyższymi dowódcami sił zbrojnych i członkami Najwyższej Rady Sił Zbrojnych (NRSZ).
Wydarzenia w ciągu pierwszych ośmiu tygodni sprawowania urzędu przez Mursiego zdawały się doskonale potwierdzać taki właśnie scenariusz. Przepychanki wokół decyzji Trybunału Konstytucyjnego o zawieszeniu niższej izby parlamentu czy podjazdowa wojna z generałami z NRSZ dobrze wpisywały się w obraz prezydenta-radykała, za nic mającego prawno-ustrojowe ramy funkcjonowania państwa egipskiego, którymi głęboko pogardza jako "nie-islamskimi".
Obserwatorzy i analitycy spodziewali się więc raczej okresu poważnych perturbacji politycznych w Egipcie, osłabiających jego pozycję w regionie i negatywnie wpływających na sytuację w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego. Pierwsze tego symptomy już wystąpiły na Półwyspie Synaj, gdzie osłabienie lokalnego aparatu bezpieczeństwa wykorzystali różnej maści kryminaliści, beduińscy przemytnicy oraz zbrojni islamiści powiązani z Al-Kaidą.
Odsunięcie od władzy wojskowych
Obawiano się też, że taki pełzający kryzys wewnętrzny - polityczny, ale też i ekonomiczny, wywołany m.in. zmniejszeniem o 30 proc. ruchu turystycznego - przekształci się któregoś dnia w otwartą wojnę domową, jak w Syrii lub Libii. Te prognozy rozsypały się jednak jak domek z kart 12 sierpnia br. Prezydent Muhammad Mursi niespodziewanie zwolnił wtedy ze stanowisk i przeniósł w stan spoczynku dwóch najważniejszych liderów NRSZ - szefa sztabu gen Samiego Annana oraz ministra obrony marszałka Muhammada at-Tantawiego. Tego samego Tantawiego, który uważany był na Zachodzie niemalże za ostatnią gwarancję "normalności" nowego Egiptu.
Wraz z nimi zwolnieni zostali dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Niepotwierdzone informacje sugerują, że czystki w armii zeszły w dół aż do szczebla dowódców poszczególnych korpusów i dywizji. Armia i aparat bezpieczeństwa przyjęły te decyzje bez szemrania - ku zaskoczeniu całego świata, który gotował się już na krwawą konfrontację upokorzonych sił zbrojnych z "islamistyczną zarazą" na ulicach egipskich miast.
Nic takiego jednak nie nastąpiło i stało się jasne, że wszechpotężne w Egipcie siły bezpieczeństwa, postrzegane dotychczas jako gwarancja "świeckości" państwa i jego relatywnie dobrych relacji z Zachodem, nie sprzeciwią się już decyzjom i rządom nowego, islamistycznego prezydenta. Co więcej, obaj najwyżsi rangą byli dowódcy sił zbrojnych - Tantawi i Annan - zostali mianowani doradcami prezydenta i sprawiali wrażenie nad wyraz ukontentowanych całą sytuacją. Jakby poczuli ogromną ulgę, że pozbyli się już brzemienia odpowiedzialności... Nastroje w armii
Co takiego stało się jednak z egipską armią i siłami bezpieczeństwa - nienaruszonymi, w sensie organizacyjnym i kadrowym, od momentu upadku reżimu Hosniego Mubaraka? Co sprawiło, że wbrew powszechnym (także w samym Egipcie) oczekiwaniom nie sprzeciwiły się radykalnym posunięciom nowego prezydenta?
Z pewnością nie ma jednej i prostej odpowiedzi na te pytania. Wszystko wskazuje jednak na to, że zarówno na Zachodzie, jak i w samym Egipcie (oraz całym regionie bliskowschodnim) zbyt łatwo i schematycznie traktowano egipską armię jako całkowicie świecki, propaństwowy i antyislamistyczny instrument władzy w państwie. A przecież można było się domyślać, że także w szeregach wojsk muszą znajdować się sympatycy radykalnego islamu. Ostatecznie islamiści zebrali w powszechnych, wolnych wyborach parlamentarnych ponad 50 proc. głosów (łączny wynik BM i salafitów), a w kolejnej elekcji zdobyli urząd głowy państwa. Tym bardziej, że egipska armia (zwłaszcza jej największy komponent, czyli siły lądowe) to formacja utrzymywana na zasadzie powszechnego poboru.
Można więc śmiało założyć, ekstrapolując skalę społecznego poparcia dla Braci Muzułmanów w całym kraju, że również i masy żołnierskie w egipskiej armii w ok. 50 proc. podzielają idee i postulaty islamistów. Wśród kadry oficerskiej odsetek zwolenników tych poglądów jest już z pewnością dużo niższy (pewnie tym mniejszy, im wyższe szarże i stanowiska w korpusie oficerskim). Ci ludzie zwykli jednak kierować się w swych zawodowych i życiowych wyborach głównie pragmatyzmem i oportunizmem, które teraz zapewne w większości nakazywały im zaniechać działań, mogących popchnąć kraj w odmęty krwawej wojny domowej.
Scenariusz algierski z lat 90. ub wieku i znacznie świeższe przykłady z Libii oraz Syrii dobitnie pokazują, co oznaczać może tego typu konflikt. Część ekspertów wręcz uważa obecnie, że już od dawna musiały istnieć w egipskich siłach zbrojnych dwie frakcje: "świecka" i "religijna". O tym, że ta druga była bardzo silna już na początku egipskiej rewolucji, mógłby świadczyć fakt, że gdy rozsypywał się reżim Mubaraka, armia stała biernie na ulicach, ograniczając się jedynie do pełnienia zadań policyjnych.
Zaplanowana rewolucja?
Jest też wysoce prawdopodobne, że rewolucyjne zmiany w siłach zbrojnych, przeprowadzone w połowie sierpnia br., były już dużo wcześniej uzgadniane i planowane w tajnych rozmowach, prowadzonych między najwyższymi dowódcami armii a prezydentem Mursim i jego zapleczem z BM. Elementem tych porozumień musiał być przy tym zarówno pakiet "gwarancji bezpieczeństwa" dla poszczególnych generałów mających odejść z NRSZ i z szeregów wojska (a zwłaszcza obietnica zaniechania ścigania ich przez nowe władze pod zarzutami realnych lub domniemanych przestępstw politycznych czy gospodarczych z czasów poprzedniego reżimu), jak i "gwarancji ekonomicznych" (m.in. utrzymania, przynajmniej przez pewien czas, intratnych synekur i posad w strukturach okołowojskowych dla samych oficerów i członków ich rodzin).
Postępując w ten sposób, może niezbyt etyczny i nieco sprzeczny z oficjalnymi hasłami swego ruchu, prezydent Mursi i Bracia Muzułmanie usunęli jednak - po cichu i bez rozlewu krwi - ostatnią najpoważniejszą przeszkodę na drodze do objęcia niemal pełnej władzy nad Egiptem.
"Niemal pełnej", ponieważ wciąż jeszcze funkcjonuje w Egipcie niezależne od BM sądownictwo, a egipscy sędziowie już kilkukrotnie pokazali islamistom (w tym samemu Mursiemu), że nie robi na nich wrażenia skala społecznego poparcia dla Braci Muzułmanów. Jednak wtedy sędziowie mieli jeszcze za sobą (i z pewnością je czuli) poparcie i milczącą, acz wielce wymowną, obecność potężnej armii i sił bezpieczeństwa. Jakie werdykty i decyzje będą ogłaszać teraz, w diametralnie nowej rzeczywistości politycznej kraju? Czas pokaże. Ale nie można wykluczać, że skoro armia "poddała się" islamistom, to tym bardziej żaden z sędziów nie zechce już zostać męczennikiem za przegraną sprawę - czyli za świecki, prozachodni Egipt. Władza islamistów
Co egipscy islamiści zrobią teraz ze swoją "niemal pełną" władzą nad krajem, którego pozycja geopolityczna i znaczenie strategiczne oddziałują na cały Bliski Wschód? Nie sposób dziś jednoznacznie przewidzieć kolejnych ruchów nowego prezydenta i rządu. Widać już jednak, że narasta presja na szybkie wdrożenie w życie najważniejszych postulatów głoszonych przez Braci Muzułmanów i ich polityczną przybudówkę - Partię Sprawiedliwości i Wolności.
Naciska zarówno "islamska ulica" (czyli rzesze wyborców Mursiego i BM), jak i... Al-Kaida. Choć brzmi to paradoksalnie, dżihadyści z organizacji kierowanej teraz przez Egipcjanina Ajmana Az-Zawahiriego nie mają wątpliwości, że wydarzenia w Egipcie zmierzają w pożądanym przez nich kierunku. Wszak lada moment może stać się krajem w pełni kontrolowanym i rządzonym przez siły odwołujące się do haseł radykalnego islamu, postulujące powrót do czystości religii i jej absolutnego prymatu w życiu społecznym, politycznym czy ekonomicznym. Tak, jak było to niemal półtora tysiąca lat temu, za czasów pierwszych kalifów.
A przecież taki jest właśnie jeden z głównych celów Al-Kaidy: obalić prozachodnie rządy w krajach muzułmańskich (czyli w tzw. Dar al-Islam, "świecie islamu") i ustanowić w nich władzę opartą o reguły Koranu. A potem wziąć się gorliwie za "nawracanie" Dar al-Harb ("świat wojny", albo też - według innych źródeł - Dar al-Garb, czyli "świat zachodu").
Bez bikini i drinków?
Nic więc dziwnego, że dżihadyści już teraz doradzają nowym egipskim władzom, co mają zrobić, aby osiągnąć ów "szczęśliwy i błogosławiony stan" funkcjonowania nowego islamskiego państwa egipskiego, zalążka odrodzonego kalifatu. Jeden z głównych dziś ideologów i strategów Al-Kaidy, szejk al-Mudżahid Hussam Abd al-Raouf, wzywa prezydenta Musriego do rewizji wszystkich porozumień międzynarodowych, zawartych przez Egipt w minionych dekadach; oczywiście rewizji dokonywanej w duchu zgodności tych umów z ideami dżihadu i szariatu.
Wiadomo, że chodzi o anulowanie nie tylko traktatu pokojowego z Izraelem z Camp David, ale i różnych szczegółowych umów podpisanych z USA czy z państwami europejskimi. Abd al-Raouf postuluje też np. rezygnację z otwarcia Egiptu na zachodnich turystów ("zdemoralizowanych i szerzących w kraju samo zło") na rzecz promowania "turystyki halal", zgodnej z duchem islamu i normami szariji. Jego zdaniem, Egipt powinien stać się centrum turystycznym przede wszystkim dla obywateli krajów muzułmańskich. Pozostali, jeśli chcą koniecznie odwiedzić krainę nad Nilem, muszą - zdaniem Al-Kaidy - zaakceptować ograniczenia wynikające z wprowadzenia surowych norm muzułmańskich, zwłaszcza tych dotyczących kanonów ubioru (np. na plażach czy hotelowych basenach) oraz ogólnego zachowania w miejscach publicznych. Nie trzeba przy tym wspominać, że w islamistycznej wizji turystyki w Egipcie nie ma oczywiście miejsca na żadne alkoholowe wybryki turystów. Żadnych drinków czy innych procentowych napojów w hotelach. Tylko soki i woda (bo
nawet Coca-Cola jakoś źle się radykałom kojarzy).
Podobnych porad dla nowych islamistycznych władz pojawia się coraz więcej. I można być pewnym, że będzie tak nadal. Nawet jeśli Al-Kaida i jej duchowi pobratymcy nie będą mieć mimo wszystko pełnego, rzeczywistego wpływu na decyzje i kierunki działań nowego rządu w Kairze, to charakter obecnego młodego reżimu egipskiego każe z niepokojem spoglądać na przyszłość tego państwa, i szerzej całego regionu. Formalnie Bracia Muzułmanie mają niewiele wspólnego z terrorystami z Al-Kaidy. Ale i jednym, i drugim chodzi w gruncie rzeczy o to samo - o restaurację islamskiego "boskiego porządku" na Ziemi. Tylko metody stosują odmienne...
Planując w najbliższej przyszłości urlop w Egipcie, miejmy to więc na uwadze jako ludzie Zachodu - pogardliwie określani w całym Maghrebie i Egipcie, nieużywanym od stuleci, mianem "as-Salibi" ("Krzyżowcy"). Bliski Wschód, który wyłania się z odmętów Arabskiej Wiosny, w niczym nie przypomina niestety tego, który znaliśmy dotychczas. I warto o tym pamiętać.
Tomasz Otłowski, dla Wirtualnej Polski