Świadek najważniejszego słowa
Każdy z nas nosi w sobie jakieś słowo Ewangelii. Słowo to jest jak ziarno. Jedni noszą je w sobie świadomi tego faktu; dbają o nie lub, przeciwnie, starają się świadomość jego obecności zagłuszyć. W innych zapadło ono przypadkiem; nie wiadomo, kiedy - i czy w ogóle - wykiełkuje. Co jakiś czas pojawia się między nami ktoś, kto przypomina, że jesteśmy glebą dla ewangelicznego słowa. Kimś takim był niewątpliwie ks. Jerzy Popiełuszko - czytamy w najnowszym "Tygodniku Powszechnym".
13.10.2004 10:17
W jakimś sensie nie był on człowiekiem słowa - nie miał własnego stylu, mówił o sprawach wiary poprawnym, niewyszukanym, niekiedy wręcz bezbarwnym językiem przeciętnego polskiego księdza. A jednak... Jest rzeczą zdumiewającą, że w tym właśnie języku potrafił w sposób przekonujący zaświadczyć o słowie, które nosił w swoim wnętrzu. Co takiego się stało? Z pozoru nic wielkiego. Wdarło się w ów język autentyczne przeżycie Ewangelii, ewangelicznej solidarności. Wdarła się gotowość do - niech i to słowo, tak dziś niepopularne, padnie - służby tym, między których zostało się posłanym. Tyle wystarczyło.
“Wszyscy wiedzą dziś o Mszach za Ojczyznę, o kazaniach, o tłumach - pisał przed laty ks. Adam Boniecki. - Czy zdarzyło się, że ktoś samymi kazaniami zgromadził pod amboną i przy ołtarzu tysiące robotników? On się nimi naprawdę opiekował”.
Sam Ksiądz Jerzy przyznawał: “Nie potrafię zamknąć swojego kapłaństwa w kościele, chociaż tylu różnych »doradców« podpowiada mi, że prawdziwy polski ksiądz nie powinien wychodzić poza kościelne ogrodzenie. Będę wśród swoich robotników, dopóki tylko będę mógł”. Zobowiązał się do wierności “swoim robotnikom” (a wiemy, że miał też “swoje” pielęgniarki, “swoich” studentów) i traktował to zobowiązanie jako absolutne. Spowiadał, chrzcił i przygotowywał do ślubu, ale też - zdobywał lekarstwa, przynosił jedzenie, dawał pieniądze. Czy można się dziwić, że w jego ustach słowo Ewangelii brzmiało wiarygodnie? I czy można się dziwić, że dane mu było zobaczyć, jak Ewangelia zmienia człowieka? “Kiedy zwykle jako księża spotykamy się z tymi ludźmi stale wierzącymi, najczęściej w świątyniach, może mniej to dostrzegamy. Ale tam [w fabryce] byłem - i jestem - świadkiem »przebudzenia« tych ludzi. Nigdy przedtem nie słuchałem takich spowiedzi. Nigdy przedtem nie ochrzciłem tylu dorosłych ludzi. Co za wspaniałe odczucie, kiedy
chrzci się trzydziestoletniego człowieka!”.
Wśród ewangelicznych wezwań, które na trwałe weszły pomiędzy nas dzięki świadectwu księdza Jerzego, najważniejszym było wezwanie z Listu do Rzymian: “zło dobrem zwyciężaj”. Słysząc je w latach osiemdziesiątych, odruchowo myśleliśmy o złu totalitarnego systemu, złu komunistów i tych, którzy stchórzyli. Zło ulokowane było na zewnątrz; chodziło o to, żeby mu nie ulec - zachować wyprostowaną postawę, żyć godnie i wyrzec się przemocy. Gdzieś w głębi tego myślenia tkwiła pokusa: pokazać, że “nie jesteśmy jako ci”. Myślę, że była bardzo silna. I myślę, że Ksiądz Jerzy był świadom tej siły. W tekstach, które po nim pozostały, widać, że starał się jej przeciwdziałać. “Ilu chrześcijan po wyjściu z kościoła potrafi obrzucać nienawistnymi słowami swoich bliźnich?” - pytał. I dodawał: “Służyć Bogu to szukać najlepszej strony w najgorszym człowieku”.
Dziś słowa “zło dobrem zwyciężaj” koniecznie trzeba tak właśnie “uwewnętrznić”. O jakim bowiem złu mowa tu przede wszystkim? O złu, które sami czynimy. Są tacy, którzy twierdzą, że człowiek produkuje zło, jak pszczoła miód. Może to i prawda... Ale jest i inna część prawdy o człowieku: zły czyn nie jest jego ostatnim słowem. Człowiek nosi w sobie również inne słowo, które pozwala dostrzec bezsens dokonanego zła. “O złu należy mówić jak o chorobie, którą trzeba ujarzmić, aby móc uleczyć...” - mówił Ksiądz Jerzy.
Czy gdyby nie jego nagła i wstrząsająca śmierć, widzielibyśmy to wszystko tak wyraźnie? Czy nie byłby dla nas tylko jednym więcej księdzem z opozycyjną przeszłością? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: to, że żył tak, jak żył, i głosił to, co głosił, sprawiło, że jego śmierć stała się (mówiąc słowami Norwida) “ofiarą w przyszłość”. Ta śmierć wciąż boli - ale też wciąż, paradoksalnie, daje nadzieję.