Supermedialny makaron
To był koncert francuskiego magika muzycznego w atrakcyjnym dla niego miejscu, z niepowtarzalnym kontekstem, tak ważnym dla handlowego obiegu. Ale jaka pamięć, taka impreza.
Zdaje się, że po okolicznościowym koncercie w Stoczni Gdańskiej z okazji 25-lecia Solidarności powinniśmy zacząć lansować modę na nasze polne strachy na wróble. Jean Michel Jarre przyjechał ze swoją elektroniczno-cyfrową szlagier-maszyną, z której spływał muzyczny makaron. Gdyby pogasić te jego światełka i pipczące ekrany, wszyscy popadliby w długi sen, sen terapeutyczny, czyli ozdrowieńczy, sen, po którym uczestnikom koncertu odeszłaby zapewne ochota zlinczowania całego grona polityków, którzy od miesięcy taplają się w uprawianiu nienawiści do bliźnich.
Nie wykorzystano tej możliwości, choć co najmniej połowa telewidzów obudziła się dopiero na śniadanie. Niestety, u nas bada się tylko oglądalność. Pora zacząć badać "usypialność" telewidzów. To gigantyczne widowisko medialne było okazją do zapoczątkowania takich obliczeń.
A przecież można było Jarre'a posadzić pod jedną lampą na dziobie sklejanego statku, zaprosić uczestników strajków i gości, posadzić ich na styropianie i odtworzyć skromne nabożeństwo sprzed lat. Najlepiej w obrządku łacińskim. Jarre mógłby być przebrany za Sebastiana Bacha i przygrywać do starego obrzędu. A szpetota zdewastowanej stoczni, jej przestrzeń zardzewiała przez los, swoją plastyczną ekspresją uwzniośliłaby rocznicową uroczystość i nadała jej wymiar magiczny. Wtedy nawet cyfrowana muzyka Jarre'a i martwota jego klawiatur osiągnęłyby wymiar człowieczy.
Ale jaka pamięć, taka impreza. To był koncert francuskiego magika muzycznego w atrakcyjnym dla niego miejscu, z niepowtarzalnym kontekstem, tak ważnym dla handlowego obiegu. Prawdziwym zleceniodawcą imprezy była telewizja publiczna, a rocznica 25-lecia Solidarności jeno pretekstem do zrealizowania wirtualnego widowiska w wielkiej skali. Wyprodukowanie niepowtarzalnego towaru ma dziś priorytet w myśleniu. A taka była okazja.
Pamięć o Solidarności przemacerowana została i przemieniona w towar medialny: gładki, banalny i w guście estetyki reklam. Na Mont Blanc kiczu. Współczesna telewizja to gigantyczna maszynka do mielenia każdego mięsa, z którego powstają mniej lub bardziej kolorowe pitburgery dla najmniej rozgarniętych.
Jeśli z długotrwałej agonii, a potem pogrzebu Jana Pawła II naszym nadawcom medialnym udało się zrobić maraton o iście sportowej konwencji, to rocznica Solidarności (na którą TVP miała patent) była przedsięwzięciem stosunkowo skromnym, ale gwarantowanym.
Integralną częścią widowiska było uczestnictwo Lecha Wałęsy. Z tej okazji - po latach! - przebrał się za robotnika i czytał z kartki okrągłe zdania na temat znaczenia Solidarności. W zasadzie mieścił się w przyjętej konwencji estetycznej widowiska. On, żyjąca ikona Solidarności, nie mógł przecież w tej parahollywoodzkiej imprezie wystąpić w dzisiejszym ubraniu, w garniturze emerytowanego prezydenta. Nie jestem pewien, czy była to jednak decyzja do końca przemyślana. Przecież były inne możliwości, na przykład jako wieloletni więzień polityczny miał prawo pokazać się w ubraniu więźnia albo dla kontrastu (w tak wysmakowanym widowisku) nawet w smokingu.
Słowem, pojawienie się na scenie Lecha Wałęsy w kostiumie robotnika elektryka mogło budzić zastrzeżenia. Moim zdaniem, jeśli chciano uzyskać efekt autentyczności i prawdziwości, należało do tej roli zaprosić Andrzeja Gwiazdę i Annę Walentynowicz. Byli przecież w Gdańsku pod ręką. Oni nie musieliby się przebierać.
Kazimierz Kutz
_Więcej na temat 25-lecia Solidarności w raporcie specjalnym w w serwisie www.wiadomości.wp.pl_