ŚwiatSuma pradawnych cnót

Suma pradawnych cnót

Waleczność, pokora i obojętność na ból to elementarz najstarszego japońskiego sportu. Jednak coraz mniej synów Kraju Kwitnącej Wiśni wybiera tę zaszczytną drogę. Królami sumo są dziś obcokrajowcy.

20.12.2006 06:08

Cierpienie wzmacnia. Ta zasada obowiązuje od setek lat. Tego właśnie uczy sumo. Ale większości Japończyków - mówi Musashimaru -_ brakuje dziś odwagi do walki._ Wydobywa to zdanie z głębi swoich 238 kilogramów i piorunuje mnie wzrokiem. Rozmawiamy, siedząc na ziemi w beya (domu treningowym) Musashigawa, gdzie życie toczy się prawie jak przed stu laty i często można usłyszeć narzekania na zepsucie zewnętrznego, współczesnego świata.

Trudno się dziwić, w końcu sumo to najstarszy skodyfikowany sport na naszej planecie. Związane z rytuałami szintoistycznej religii zapasy zaczęły się regularnie odbywać w VIII, a może nawet VII wieku naszej ery, a zasady współczesnych walk niewiele odbiegają od reguł ustanowionych ostatecznie pod koniec XVII wieku. Kolisty ring (dohyo) to wciąż święte miejsce, a zawodnicy, nim na nie wstąpią, zgodnie z tradycją rzucają przed siebie garść soli. Walka sumo jest sportem, ale także religijnym obrządkiem, dziełem sztuki i żywym świadectwem najstarszych japońskich tradycji.

Musashimaru to człowiek, któremu przyszłość sumo wyraźnie leży na sercu. Ale niektórzy twierdzą, że to od takich jak on zaczął się dzisiejszy zmierzch pradawnej dyscypliny - od obcokrajowców. 17 lat temu Fiamalu Penitani przybył z Hawajów, przybrał imię Musashimaru i został zapaśnikiem. Robił się coraz cięższy, silniejszy i zaczął powalać przeciwników, którymi byli wówczas prawie wyłącznie rodowici Japończycy. Pracowicie wspinał się w hierarchii, aż dotarł na sam szczyt, na którym stoją mistrzowie noszący tytuł Yokozuny - najsilniejszego ze wszystkich.

- Zawsze chciałem być gwiazdą- mówi Musashimaru, a fałdy tłuszczu na jego szyi ociekają potem. - Odkryłem sumo, więc pojechałem do Tokio. To był mój prywatny American Dream - mówi 67. Yokozuna. - Tak było dawniej również w Japonii. Chłopak przyjeżdżał ze wsi do wielkiego miasta i chciał zostać gwiazdą.

Kiedy Musashimaru pasowano na Yokozunę, ten zaszczytny tytuł nosiło czterech zapaśników - dwóch Japończyków i dwóch Hawajczyków. Ich rywalizacja była swoistą walką kultur, którą ekscytował się cały kraj. Obecnie jest tylko jeden Yokozuna - Mongoł o przydomku Asashoryu. Nieopodal kilku młodych zapaśników zamiata piasek na kolistym ringu. Jest wczesne rano, ale tutaj dzień zaczyna się już o wpół do piątej. Zawodnicy niższej rangi muszą mieszkać w beya, gdzie trenują, ale także gotują, piorą, sprzątają i usługują wyższym rangą zgodnie z odwieczną tradycją. Musashimaru jest dziś trenerem w beya Musashigawa. Kiedy zakończył karierę, obcięto mu warkocz, to również tradycja. Wyznaje mi, że sprawiło mu to ulgę: - Musiałem zawsze zwyciężać, by okazać się godnym mojego tytułu. Wszystkie spojrzenia zwrócone były na mnie. Odpowiedzialność Yokozuny jest ogromna.

Beya Musashigawa to szara betonowa rudera w podrzędnej dzielnicy Tokio. Ale w środku dzieją się rzeczy niezwykłe. W powietrzu czuć ból i siłę. Co rusz ktoś tańczy w kucki wokół ringu jak wielka gąsienica. Ktoś rozciąga się na podłodze, bo trzeba wiedzieć, że nawet najciężsi wojownicy są wyjątkowo zwinni i bez trudu potrafią wykonać szpagat. Ale najczęściej rozbrzmiewa charakterystyczny odgłos, kiedy głowa uderza o ramiona lub głowę przeciwnika. Nic dziwnego, podstawa treningu to walka.

Reguły są proste: kto zostanie wypchnięty poza obwód ringu albo częścią ciała inną niż stopa dotknie ziemi, przegrywa. Zwycięzca pozostaje w ringu i czeka na następnego rywala. Technika tych zapasów jest nad podziw złożona, dość powiedzieć, że związek sumo uznaje za uprawnione 82 zwycięskie chwyty. Przed walką zapaśnicy dokładnie się obserwują, próbując się domyślić, jaką strategię zastosuje przeciwnik i czego spodziewa się ze strony rywala. Wbrew pozorom nie zawsze cięższy zawodnik okazuje się lepszy. Trudno się przeciwstawić 200 pofałdowanym kilogramom żywej wagi, ale szybki unik i sprytne popchnięcie w plecy mogą sprawić, że olbrzym wyskakuje z ringu jak z katapulty i zatrzymuje się dopiero na najbliższej ścianie. Podobno żaden inny sport nie wymaga tak wyczerpujących ćwiczeń. W oddali słychać monotonny łomot przypominający pracę wahadła w starym zegarze. To ręce olbrzyma uderzają w pień drzewa - lewa i prawa, lewa i prawa. Krytycy sumo utyskują, że to ćwiczenia rodem ze średniowiecza. Tradycjonaliści
odpowiadają, że tak właśnie zyskuje się prawdziwą siłę. Tak czy inaczej, wprowadzono regularne kontrole lekarskie. Zwłaszcza dla tych, którzy wycofują się z czynnego uprawiania tego sportu. Dziś przeciętna długość życia zapaśnika jest wprawdzie wciąż niższa niż przeciętnego Japończyka, ale dawniej wielu z nich umierało już koło pięćdziesiątki. Po odejściu z ringu nadal pochłaniali ogromne ilości jedzenia, ale już nie trenowali, a ich organy, obrosłe tłuszczem i chore, nie były w stanie obsłużyć potężnego ciała.

Jedyne słowa, które słyszę pośród gwaru ćwiczeń, to półgłosem wypowiadane wskazówki trenera. A potem przychodzi aktualnie panujący Yokozuna. Zapaśnicy spoglądają na niego ukradkiem. Asashoryu, urodzony w Mongolii, nie jest ani najwyższy (mierzy 184 centymetry), ani najcięższy, bo waży tylko 148 kilogramy. Ale jest najlepszy, pierwszy, który zwyciężył we wszystkich sześciu turniejach w roku 2005. Słynie również z tego, że niezbyt łaskawie obchodzi się ze swoimi uczniami. Łaska osłabia, jest zniewagą, usprawiedliwieniem słabości, dowodem, że nie trenuje się dostatecznie ostro. Słabi wzrastają dzięki twardości silnych. Taka tu obowiązuje filozofia.

Asashoryu mruczy coś cicho do jednego z adeptów. - Hai- odpowiada chłopak. Idź w kąt, weź bambusowy kij, trzymaj go w obu dłoniach przed sobą, a teraz grzmotnij się tym kijem dwa razy w czaszkę. I odłóż go na miejsce. Powiedz arigato.

Arigato znaczy "dziękuję", hai znaczy "tak". To jedyne słowa, jakie powinien wypowiadać nowicjusz. - Pchasz jak słabeusz. - Hai. - Pozamiataj ring. - Hai. - Weź ten kij - Arigato.

Zmierzch sumo polega na tym, że już od jakiegoś czasu ubywa widzów, pewnie także dlatego, że coraz trudniej o nowych, utalentowanych japońskich zapaśników. A jest też kłopot z mistrzem Asashoryu. Wszyscy są zgodni, że współzawodnictwo podnieca kibiców tego sportu - ale gdzież emocje, jeśli wygrywa zawsze ten sam? A poza tym sumo to Japonia. Co może być gorszego niż świadomość, że narodowa świętość została ostatecznie zdominowana przez obcokrajowców?

Wiadomo też, że sumo to tradycyjne i odwieczne reguły postępowania. Zapaśnicy, wzorem samurajów, powinni zachowywać stoicki spokój i nie okazywać emocji. Pokonanemu nie wolno się skarżyć, a zwycięzcy okazywać triumfu. Co jednak począć, jeśli te zasady nie obchodzą największego mistrza? Asashoryu po zwycięstwie, nie do wiary, wyciągał do góry pięść. I szarpał przeciwników za włosy, krytykował sędziego, nie przychodził na stosowne uroczystości żałobne, wdawał się w bójki poza ringiem. Nocami kłócił się z trenerem, aż sąsiedzi wzywali policję. Niejeden kibic sądzi, że Asashoryu to zaraza. Ale jest silniejszy od wszystkich Japończyków.

Zapach kurczaka miesza się z zapachem olejku do nacierania ciała. Po kąpieli Asashoryu siada na macie tatami rozwiniętej przed zapaśnikami niższej rangi, którzy mogą jeść dopiero wtedy, gdy skończą wyżsi rangą. Muszą im usługiwać, podają więc Asashoryu winogrona, przynoszą pieczyste i chankonabe, specjalną zawiesistą zupę zalecaną dla zawodników sumo. Asashoryu układa się jak Neron, brakuje tylko kobiet. - Jest mi obojętne, czy jako Yokozuna jestem obcokrajowcem czy Japończykiem. Ważne, że dzieciaki widzą, że sumo sprawia radość. To dzięki temu mogłem stać się tak silny - mówi.

Chętnie wyjaśnia Japończykom, że nie zaszkodziłoby im przejechać się kiedyś konno przez Mongolię. To jawna zniewaga, ale kto się sprzeciwi mistrzowi, który wygrał 17 z ostatnich 23 turniejów? - Japońscy zawodnicy sumo są dziś dość kiepscy. Myślę, że to przykre. Jest jednak pewna nadzieja, że Asashoryu znajdzie wkrótce godnych siebie konkurentów. Dwóch innych zapaśników ma szansę zostać niedługo namaszczonymi na Yokozunów - Hakuho i Kotooshu. Mongoł i Bułgar. Ludzie z biednych krajów słynących z zapaśników. Ludzie, którzy są gotowi cierpieć, by osiągnąć dobrobyt. Kiedyś do szkoły sumo szli najmłodsi synowie z biednych japońskich rodzin.

- Japończykom zbyt dobrze się dziś powodzi, brakuje im serca. Jako dziecko marzyłem tylko o tym, by walczyć. Mój ojciec też był zapaśnikiem - mówi Asashoryu niskim głosem. Z ust zwisa mu makaron, więc natychmiast przypada z serwetką jeden z adeptów, by tłustymi palcami z szacunkiem i poważaniem otrzeć brodę wielkiego mistrza. Asashoryu ma siedmiu osobistych służących. Myją mu plecy, towarzyszą jako ochroniarze, kiedy pokazuje się gdzieś publicznie. Mimo wszystko jest symbolem. Bierze udział w tradycyjnych ceremoniach, w których rodzice dają zapaśnikom do rąk swoje niemowlęta. To, które krzyknie najgłośniej, będzie kiedyś duże i silne.

Asashoryu jest gwiazdą - ma mercedesa, lexusa i hummera. Zarabia milion euro rocznie, na co składają się premie, nagrody i honoraria za udział w reklamach. Z ponad 700 zapaśników z 54 szkół zapaśniczych tylko około 70, którzy osiągnęli stosowną rangę, otrzymuje wynagrodzenie. Nieliczni dochodzą tak wysoko. Innym związek sumo zapewnia jakąś pracę. W czasie turniejów widuje się wielu ochroniarzy, którzy mają tak samo masywne ciała jak aktywni zawodnicy i takie same, przypominające liście sałaty, uszy; w czasie walk są tak często nadrywane, że wyglądają jak narośla na głowie. To dowód, że wciąż istnieje jedna wielka rodzina i kto kończy karierę na ringu, zawsze znajdzie jakąś posadkę w świecie sumo.

Asashoryu wstaje. Za chwilę adepci odwiozą go do domu. Ale mistrz ma ochotę przed wyjściem trochę podowcipkować, więc woła do uczniów po niemiecku Achtung i Hände hoch, jak w filmach wojennych, które oglądał jeszcze w Mongolii. Ma zadatki na prawdziwego showmana, w Europie byłby pewnie uwielbiany, ale tu wielu działaczy i kibiców narzeka, że nie szanuje swojego urzędu. Cóż jednak dziś znaczy szacunek dla tradycji?

Dzisiaj młodzi na zewnątrz noszą nawet farbowane włosy - mówi Tokonaka, który od 27 lat pracuje jako fryzjer zawodników sumo. - Nie interesuje ich szacunek. Nie wiedzą już, co to hierarchia. Młodzi zwracają się do starszych w swoim slangu, nie wiedzą, jak się należy kłaniać.

Przed nim siedzą zapaśnicy, a on orze ich włosy specjalnym grzebieniem, który może kosztować nawet 400 euro. Supła z nich koczek, co jest tradycją sięgającą czasów Edo, kiedy tylko samurajowie mogli nosić warkocz. Młodzi często przychodzą, by się u niego wypłakać. - Mniej więcej jedna trzecia adeptów opuszcza dziś szkołę sumo w ciągu kilku pierwszych miesięcy- mówi.

Przy czym i tak wszystko wygląda teraz łagodniej. Dawniej wstawało się już o drugiej w nocy. Dziś zapaśnicy mają w beya telewizory, gry wideo i pisemka z gołymi paniami.

- Ale są tu jeszcze szacunek, hierarchia i tradycja. To jest podstawa -mówi Tokonaka. - Bo w naszym społeczeństwie w wielu dziedzinach następuje przełom. Wszystko idzie ku gorszemu.

Japończycy mówią o "świecie sumo" jako o samowystarczalnym, zamkniętym uniwersum. Ale ten świat żyje ze sponsorów, widzów i młodych zapaleńców, którzy gotowi są przyjść do beya. - Wciąż się rozwijamy- mówi Takasago, kierownik innego beya, w swoim biurze przy związku sumo. - Ja sam stałem się silniejszy, ponieważ kilka razy zostałem pokonany. Dziś mogę i chcę uczyć młodych słowami.

Takasago jest również sekretarzem związku: - To prawda, przychodzi teraz mniej widzów. Koniunktura także odgrywa tu pewną rolę. Ale dbamy o jak najlepszą obsługę. Serwujemy posiłki. Rozdajemy upominki. Wciąż w kilka dni wyprzedaje się bilety na turnieje. Jest ich sześć w roku. Trwają ponad 15 dni, w czasie których każdy zapaśnik stacza 15 walk. Ten, który odnosi najwięcej zwycięstw, zdobywa Puchar Cesarza. Eksperci od marketingu zauważają osobliwe problemy, z którymi zmaga się ten sport: walki odbywają się w ciągu tygodnia wyłącznie od 8 do 18, związek często nie sprzedaje biletów przez wyspecjalizowane agencje, chce włączyć sumo do dyscyplin olimpijskich, ale obowiązujące reguły dopuszczają przyjęcie do każdego beya tylko jednego obcokrajowca. Według wielu komentatorów związek sumo jest (skłóconą zresztą) rodziną złożoną wyłącznie z byłych zapaśników, z których większość tęskni za dawnymi, dobrymi czasami.

- Pewnego dnia znowu będziemy mieli japońskiego Yokozunę i sumo znowu będzie się cieszyło większą popularnością - przekonuje Takasago odziany w garnitur z krawatem zawiązanym pod z trudem dopiętym kołnierzykiem koszuli. Kiedy rano spotkałem go w beya, po wyjściu spod prysznica miał biodra owinięte ręcznikiem z wizerunkiem Kubusia Puchatka. Wydawało mi się, że taki strój bardziej mu odpowiada.

Potem Takasago z obojętną miną udał się na trening, usiadł na swoim krześle i nawet nie spojrzał na niewiele warte istoty, które chórem niskich głosów wyszeptały "dzień dobry". Jeden z uczniów pospieszył, by wcisnąć mu na stopy białe buty. Mistrz rozłożył gazetę, siorbnął łyk herbaty i nawet nie spojrzał na usłużnego młodzieńca. Właściwie nie przyglądał się też walkom. Od czasu do czasu pocharkiwał i spluwał na piasek, na którym walali się zapaśnicy. Wyglądało na to, że nie musi nic robić. On tam po prostu był.

tekst Bernd Volland/c Stern 2006/PicturePress

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)