Sukces albo śmierć

Po raz pierwszy Unią Europejską kieruje jeden z jej nowych krajów. Słowenia plany ma skromne, więc musi się jej udać. Za to Polska, której prezydencja zbliża się wielkimi krokami, ciężko pracuje na kompromitację

10.01.2008 | aktual.: 10.01.2008 10:13

Prezydencja Słowenii będzie sukcesem Lubljany choćby tylko z tego powodu, że się odbędzie” – napisał w swoim blogu Ryszard Czarnecki. Europoseł popełnił drobny błąd w pisowni nazwy słoweńskiej stolicy, ale samej prognozie trudno cokolwiek zarzucić. To niewielkie bałkańskie państewko (20 tysięcy kilometrów kwadratowych i 2 miliony mieszkańców) postanowiło, że w czasie swojego półrocznego przewodnictwa w Unii nie dokona żadnego spektakularnego przełomu, i zapewne uda mu się zrealizować ten plan.

Słowenia – niewiele roboty

Niektóre założenia słoweńskiej prezydencji spełniły się jeszcze gdy pracami UE kierowała Portugalia. Pod koniec listopada ambasador Słowenii przy UE Igor Sencar przedstawiał główne cele prezydencji jego kraju, ale zaczął od wyrażenia nadziei, że 13 grudnia unijni przywódcy podpiszą traktat reformujący. Podpisali – więc władze w Lublanie mają jeden problem z głowy. Nie będą się również zajmować tak zwaną strategią lizbońską. Choć realizacja jej założeń jest powszechnie krytykowana, zdaniem Sencara funkcjonuje znakomicie i w ciągu najbliższego półrocza żadnych radykalnych zmian nie będzie. Obawa Słowenii przed zabieraniem się do poważnych zadań jest jak najbardziej zrozumiała. Kierowanie Unią to trudne zadanie nawet dla największych i najsprawniejszych krajów członkowskich, a co dopiero dla skromnego debiutanta. Lublana zresztą świetnie zdaje sobie sprawę z własnej słabości i mierzy zamiary podług sił, a nie siły na zamiary. Dlatego część swych kompetencji scedowała na Radę Europejską, Niemcy i Francję, a sama
zajmie się globalnymi zmianami klimatycznymi i liberalizacją europejskiego rynku energetycznego, czyli tym, co jeszcze nie jest palącym problemem dla UE. Wprawdzie zajmie się również sprawą Kosowa – która z całą pewnością jest paląca – ale i tu niczym nie ryzykuje. Jeśli ta serbska prowincja ogłosi niepodległość, to Unia zapewne podzieli się na zwolenników i przeciwników tej decyzji bez względu na to, kto akurat będzie jej przewodniczył. Tu nikt od słoweńskich władz cudów nie oczekuje.

Tylko katastrofa może powstrzymać Słowenię przed zrealizowaniem wszystkich planów. My mamy gorzej. Tylko zrealizowanie wszystkich planów może powstrzymać Polskę przed katastrofą.

Polska – trudne zadania

O nas nie da się powiedzieć, że jesteśmy niewielkim krajem Unii Europejskiej. Kiedy w lipcu 2011 roku będziemy obejmować przewodnic-two, nikt także nie powie, że jesteśmy jej nowym członkiem. Z góry też wiadomo, że polska prezydencja nie będzie tak lekka, łatwa i przyjemna jak słoweńska. Nie tylko dlatego, że nie wypada nam korzystać z pomocy innych państw, ale przede wszystkim dlatego, że nam – w przeciwieństwie do naszych bałkańskich partnerów – palących problemów nie zabraknie. Choćby takich jak unijny budżet na lata 2014–2020, wspólna polityka energetyczna, polityka wobec Rosji i Ukrainy czy wreszcie wyrównywanie poziomu między najbiedniejszymi i najbogatszymi krajami Wspólnoty. Nie musimy zajmować się wszystkimi wymienionymi tu problemami, ale zabranie się choćby do jednego z nich wymaga starannie wypracowanej strategii. A my jej wciąż nie mamy. I to jest dopiero początek spisu naszych braków.

– Austriacy swoje przygotowania do prezydencji rozpoczęli z pięcioletnim wyprzedzeniem. Czyli my jesteśmy już spóźnieni – mówi mi Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. – Oni przygotowali sobie listę spraw do załatwienia i potem kolejno odznaczali na niej to, co udało się zrealizować. A my chyba na razie nie mamy nawet listy. Z unijnego kalendarza wynika, że czeka nas zorganizowanie szczytu UE–Azja. To oznacza, że musimy wynająć 30 opancerzonych limuzyn i 200 apartamentów w Brukseli. Musimy także wiedzieć, gdzie zorganizować obrady, jak zapewnić bezpieczeństwo ich uczestnikom i jak zorganizować czas ich małżonkom. Polityczną obsługę szczytu można zorganizować w dwa lata, ale logistyką trzeba się zająć znacznie wcześniej.

Mało urzędników

Zastrzegający sobie anonimowość związany z rządem specjalista od spraw unijnych podziela obawy o stan logistycznych przygotowań Polski do prezydencji, ale wymienia całą serię problemów, które niepokoją go jeszcze bardziej.

Na przykład to, że nasza prezydencja zbiega się w czasie z wyborami parlamentarnymi, co oznacza konieczność wymiany ministrów w trakcie sprawowania przewodnictwa. Ministerstwo Spraw Zagranicznych liczy na to, że z pomocą przyjdą nam Węgrzy, którzy być może zgodzą się oddać nam swoje przewodnictwo w pierwszej połowie 2011 roku. – To nie byłoby dobre rozwiązanie, bo jeszcze bardziej skróciłoby nam czas na przygotowanie się do prezydencji. Zresztą wątpię, by Węgrzy się zgodzili, bo oni świetnie wiedzą, że drugie półrocze jest zawsze trudniejsze od pierwszego – mówi „Przekrojowi” ekspert. Jego zdaniem lepiej byłoby przenieść wybory na wiosnę albo dogadać się z Duńczykami, którzy mają kierować pracami UE w pierwszej połowie 2012 roku.

Jednak ważniejsze od tego, kiedy pokierujemy Unią, jest to, czyimi rękami to zrobimy. Do tego potrzeba armii kilkuset urzędników, którzy będą potrafili poprowadzić grupy robocze. Nie mamy ich. Są wprawdzie specjaliści, ale nie znają wymaganych języków obcych. I nie znają pojęcia „kompromis”. – To są spece od zgłaszania uwag i kurczowego trzymania się swoich zastrzeżeń – twierdzi ekspert. – Co z tego, że zmienił się rząd, skoro urzędnicy są ci sami? I tak naprawdę to oni decydują o unijnej polityce Polski, bo po pewnym czasie – i tak jest w każdym rządzie – ministrowie zaczynają ulegać dyktatowi urzędników. W rezultacie przygotowanie jednej ustawy potrafi trwać cały rok, czyli dwa razy dłużej niż okres prezydencji – wylicza.

– Musimy mieć 500 sprawnych specjalistów – mówi Maciej Duszczyk. I ostrzega: – Węgrzy już zaczynają szkolić swoją ekipę. Jesteśmy spóźnieni tak samo jak z Euro 2012, czyli mamy duże szanse na podwójną katastrofę.

Eurolider czy eurowarchoł

Wiele wskazuje na to, że w czasie naszej prezydencji będą zapadać pierwsze wiążące decyzje w sprawie unijnego budżetu na lata 2014–2020. To może być jeden z najtrudniejszych testów dla polskiej polityki po roku 1989. Mówiąc wprost, byłoby lepiej, gdyby Polska nie musiała go zdawać. Do tej pory to, co udało nam się wywalczyć, było przedstawiane jako sukces naszych negocjatorów. W czasie prezydencji nie będzie tak łatwo, bo kraj, który kieruje obradami Unii, w imię osiągnięcia kompromisu powinien hamować własne ambicje. Możemy zachować się jak Niemcy w 1999 roku, które były chwalone za dorzucenie się do unijnego budżetu na lata 2000–2006, albo jak Wielka Brytania w 2005 roku, krytykowana za egoistyczną obronę własnych zniżek w unijnych składkach. Z góry wiadomo, że w pierwszym przypadku opozycja zrobi wszystko, by nie pozostawić na rządzie suchej nitki, a w drugim – że Polska utrwali swój wizerunek eurowarchoła. Krajowi, który sprawuje prezydencję, co najmniej nie wypada szantażować śmiercią z powodu Nicei,
pierwiastka czy wysokości dopłat bezpośrednich.

Nawet jeśli ominą nas dyskusje budżetowe, Polska będzie musiała się przygotować do realizacji innych celów unijnej polityki. Czy będzie to kwestia współpracy z Rosją, czy zapobieganie podziałowi Europy na dwie prędkości, czy wreszcie wspólna polityka energetyczna – bez jasnej i cywilizowanej strategii stracimy szansę na pokazanie, że jesteśmy cennym partnerem dla pozostałych krajów UE.

– Możemy zrobić jak Włosi: iść na żywioł i sypać dowcipami niczym Berlusconi – proponuje Maciej Duszczyk. – Ale jeśli nasz rząd ma jakieś priorytety, to najwyższy czas, by zabrał się do ich realizacji.

Rafał Kostrzyński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)