Strome życie
Dzięki Barbarze Mielczarek zobaczyliśmy Gdańsk takim, jakim widzą go niepełnosprawni.
04.09.2003 08:04
Niepełnosprawnych wyrzuca się na margines społeczeństwa - uważa Barbara Mielczarek, przykuta do inwalidzkiego wózka mieszkanka Gdańska, która od niemal 30 lat choruje na stwardnienie rozsiane. - Najlepiej, gdyby zamknęli nas w klatce. Może wtedy urzędnicy zwróciliby na nas uwagę. Dlaczego? Wcale nie z powodu choroby, bólu czy problemów rodzinnych.
- Bez życzliwych ludzi nie możemy poruszać się po mieście. Mamy problem z wsiadaniem do autobusu, załatwieniem sprawy na poczcie, czy ze zrobieniem zakupów. Nie dowie się o tym nikt, kto nie jest sam na wózku lub nie musi opiekować się taką osobą jak ja, bez władzy w rękach i nogach - mówi kobieta.
Czy jest aż tak źle? Wczoraj postanowiliśmy towarzyszyć pani Barbarze w jej codziennym życiu. Dwugodzinny spacer po gdańskim Przymorzu wiele nas nauczył. Na pocztę z wózkiem wejść się nie da, a z windy we własnym bloku pani Barbara może korzystać dopiero od roku.
- Wcześniej wewnętrzne drzwiczki były za szerokie i nie wchodził wózek - mówi jej córka, Izabela Mielczarek. - Na szczęście się zepsuły i nowe są węższe. Przez 18 lat trzeba było mamę znosić na plecach z pierwszego piętra...
Trzypokojowe mieszkanie kwaterunkowe na Przymorzu. Pierwsze piętro w bloku, tzw. leningradczyku. Pani Barbara Mielczarek czeka na córkę Izabelę. Bez niej nic nie może zrobić. Stwardnienie rozsiane pozbawiło ją władzy w nogach i rękach. Jeździ na wózku inwalidzkim.
- Dostałam go od mojej byłej uczennicy, która teraz jest w Niemczech - mówi pani Barbara, która przez ponad trzydzieści lat uczyła języka rosyjskiego w liceum.
Wraca Iza, możemy wyruszyć na nasz spacer. Najpierw jednak trzeba się ubrać. Matka z córką jadą do łazienki. - Teraz to jest luksus - mówi Izabela. - Zrobiliśmy remont i połączyliśmy łazienkę, toaletę i korytarz z kuchnią. - Wcześniej mama miała krzesło z dziurą i kubeł pod spodem.
Remont robili sami, bez żadnego dofinansowania. - A teraz wspólnota mieszkaniowa straszy nas karą, bo nie mamy jakichś tam pozwoleń - denerwuje się córka.
Operacja "x"
Możemy już wychodzić. - Czeka nas prawdziwa operacja "x" - śmieje się pani Barbara. Przyjeżdża winda. Iza blokuje u góry drzwi zwykłą metalową śrubą, wprowadza mamę do środka i zjeżdża na parter. Potem ma jeszcze do pokonania kilka schodów. Widzę, że jest nowy podjazd, więc nie będzie problemu. Nic z tych rzeczy. Córka kieruje wózek z matką na schody!
- Podjazd jest za stromy - wyjaśnia Izabela. - Podobno spełnia wymogi unijne, ale na pewno nie praktyczne. Kiedy go robili, walczyłam, żeby zostawili na tyle szerokie schody, aby wózek się zmieścił. Inaczej mama nie miałaby już żadnych szans na wyjście z domu.
- Ostatnio walczyłam o miejsce do parkowania - mówi Izabela. - Jak to walczyłam? - pytam. - To nie da się tego po prostu załatwić w Urzędzie Miejskim?
Okazuje się, że nie do końca. Zgodę co prawda otrzymali, ale sami musieli utwardzić plac pod samochód, co kosztowało około 100 złotych. Potem znaczek skarbowy - 80 złotych jako opłaty za roczne pozwolenie.
- Ale to nie wszystko - dodaje Izabela. - Muszę sama jechać po znak, że to miejsce dla inwalidy, przywieść go do domu i wkopać w ziemię. No i oczywiście za niego zapłacić - 190 zł bez VAT-u.
Jedziemy do sklepu. Chodnikiem się nie da, za krzywy. - Bardzo ciężko mi utrzymać wózek nawet przy małym nachyleniu chodnika - żali się córka. - Dlatego zawsze jeździmy ulicą. - Raz zatrzymała nas policja - wspomina pani Barbara.
Kiedy duży autobus mija je w odległości dosłownie kilku centymetrów, zastanawiam się, czy policja nie miała racji. Kiedy jednak próbuję pchać wózek po krzywym chodniku - natychmiast wracam na ulicę. W końcu dochodzimy do jedynego sklepu w dzielnicy, do którego da się bez problemu wjechać wózkiem.
- Tylko tu jest dobrze. Gdzie indziej zakupów nie robimy, bo nie możemy się tam dostać - chwali pani Barbara sklep Maćkowy przy ul. Kołobrzeskiej.
Teraz kolej na pocztę. Przed wejściem do urzędu schody bez podjazdu. Niby jest na drugich, od strony apteki, ale tak stromy i w złym stanie, że nikt nawet nie próbuje z niego korzystać. - Stoję więc na dole i sprawdzam, kto wchodzi na pocztę - śmieje się gorzko pani Barbara.
Czas wracać do domu. Dosyć daleko odeszliśmy. Postanowiliśmy zaczekać na autobus. - Sprawdzamy na przystanku, które kursy obsługiwane są autobusem niskopodłogowym i na te wychodzimy - tłumaczą kobiety. - Problem w tym, że kursują tylko na linii 139. Możemy zatem pojeździć sobie po osiedlu. Do Wrzeszcza nie dojedziemy, bo na linii 199 takich autobusów nie ma. Mama nie pamięta nawet, kiedy była ostatnio we Wrzeszczu.
- Tramwaje niskopodłogowe jeżdżą bardzo rzadko, a poza tym, często aby wyjść z przystanku trzeba przejść tunelem, gdzie są niedostępne dla mnie schody - mówi pani Barbara. - A pociąg to marzenie ściętej głowy. Co z tego, że jako osoba niepełnosprawna mogę kupić za 7 złotych bilet z Gdańska do Katowic. Jak ja z wózkiem wsiądę do pociągu, jak po drodze skorzystam z toalety? To czysta fikcja.
Próbuję namówić moje rozmówczynie do wyprawy gdzieś dalej, np. do Sopotu. Nie ma o tym mowy. Poruszają się na co dzień tylko po znanej, najbliższej okolicy. Dalej niż kilkaset metrów od domu rozciąga się kraina pełna przykrych niespodzianek.
- Zmorą są wysokie krawężniki, schody bez podjazdów, przecież windy są tylko przy dworcu w Gdańsku - tłumaczą. - Toalety owszem, wszędzie są modernizowane. Ale w hipermarketach, np. w jednym ze sklepów przy obwodnicy, przez dostosowanie do potrzeb niepełnosprawnych zostało tak mało miejsca, że podczas załatwiania nie da się zamknąć drzwi.
Znowu znajoma klatka i znowu operacja "x".
- Moje marzenia? - zastanawia się pani Barbara już w swoim mieszkaniu. - Chciałabym się przeprowadzić do Szwecji. Byłam tam kilka razy jeszcze z młodzieżą i jest tam zupełnie inne życie. I dla osoby niepełnosprawnej i dla jej opiekuna. Tam nikt ich od razu nie skreśla. - Tylko dlaczego kabina dla osoby niepełnosprawnej na promie kosztuje tyle co de luxe - zastanawia się córka.
Magdalena Jachim