Stracony kwadrans
Moment katastrofy ma ogromne znaczenie, bo od tej chwili nie było już dwóch stron w tych wydarzeniach.
06.04.2011 | aktual.: 06.04.2011 15:16
Za to, co działo się tuż po tragedii, Polacy nie ponoszą odpowiedzialności. Od tego momentu pozostali na placu tylko gospodarze, czyli oficerowie rosyjskich Sił Powietrznych i innych służb.
Kiedy nic jeszcze nie wiedzieliśmy o tragedii pod Smoleńskiem, na miejscu katastrofy trwała już akcja służb specjalnych. Według ustaleń rosyjskich, strażacy, ratownicy i lekarze dotarli na miejsce katastrofy dopiero po kilkunastu minutach. Wcześniej byli tam już jednak ludzie, których widzieli liczni świadkowie i których uwieczniły zrobione wówczas filmy.
Początkowo wszystko wydawało się proste. 8.56 jako godzinę katastrofy podały najpierw agencje rosyjskie, a za nimi wszystkie media świata. „Głos Rosji” informował, że samolot z polską delegacją zniknął z radarów o godzinie 10.55 (czyli 8.55 czasu polskiego). Zaraz potem odnaleziono fragmenty rozbitej maszyny. Wynikałoby stąd, że w minutę po zniknięciu samolotu z radaru służby lotniskowe były już na miejscu wypadku i znalazły szczątki samolotu. Godzina 8.56 została powszechnie przyjęta i upamiętniano ją w Polsce minutą ciszy jeszcze wiele dni po katastrofie. A jednak od początku wiadomo było, że ten czas jest nieprawdziwy. Wiedzieli o tym oficerowie rosyjskich Sił Powietrznych, którzy śledzili samolot na swoich ekranach. Wiedziały służby, które jako pierwsze przybyły na miejsce katastrofy. Wiedzieli piloci, politycy, dziennikarze, którzy słyszeli odgłosy katastrofy lub widzieli jej skutki. Wiedziało wielu przypadkowych świadków, którzy znajdowali się nieopodal miejsca upadku. Nikt nie zwracał jednak na to
uwagi. Wszyscy byli w szoku i czas katastrofy wydawał się bez znaczenia.
A jednak pierwszy kwadrans po katastrofie jest najważniejszy. Ten czas może decydować o życiu i śmierci wielu osób. W Smoleńsku ten krytyczny kwadrans zniknął i do dziś go nie odnaleziono.
Moment katastrofy ma ogromne znaczenie, bo od tej chwili nie było już dwóch stron w tych wydarzeniach. Nie było polskich pilotów, którzy rzekomo popełniali seryjnie błędy, nie było polskiego generała, który rzekomo wymagał od podwładnych niemożliwego, nie było polskiego prezydenta, który rzekomo wywierał presję na załogę i pchnął ją do desperackiej próby lądowania. Za to, co działo się tuż po katastrofie, Polacy nie ponoszą już odpowiedzialności. Od tego momentu pozostali na placu tylko gospodarze, czyli oficerowie rosyjskich Sił Powietrznych i innych służb, przygotowani do radzenia sobie z nadzwyczajnymi sytuacjami.
Pierwsi pośród świadków
Władimir Safonienko, mechanik z serwisu samochodowego KIA Motors, pracował na stanowisku, kiedy usłyszał huk silników nadlatującego samolotu. Wyszedł przed warsztat i zobaczył jasny rozbłysk po uderzeniu maszyny w ziemię. Pobiegł w kierunku miejsca katastrofy, oddalonego o niespełna ćwierć kilometra. Jak sam twierdzi, znalazł się tam po 1–2 minut. Za pomocą kamery w telefonie komórkowym sfilmował szczątki samolotu. Nie wchodził w środek wrakowiska, bo czuł silny zapach paliwa i bał się wybuchu. W kilku miejscach ogień płonął. Zobaczył nadbiegających od strony lotniska ludzi. Zaraz potem podjechały wozy strażackie. Ich syreny zostały nagrane na filmie, który Safonienko umieścił w internecie. Filmik ten zdobył niesamowitą popularność, jako tzw. film ze strzałami.
Kilka minut później na miejsce katastrofy dotarł inny pracownik warsztatu samochodowego Igor Fomin. On uwiecznił telefonem komórkowym, jak strażacy polewają ogniska pożaru. Widział też człowieka filmującego wrakowisko, którego dopadli funkcjonariusze i – jak się wydawało – dali mu w twarz, a potem odebrali kamerę. Wystraszony Fomin wolał nie ryzykować i wrócił do warsztatu.
Filmowcem, którego dopadli ochroniarze, był Sławomir Wiśniewski, montażysta z TVP. On sam ocenia, że pojawił się na miejscu katastrofy 5–6 minut po rozbiciu się samolotu. Kiedy złapali go funkcjonariusze strzegący wrakowiska, okazało się, że jest z nimi jakiś Polak. Wiśniewski ucieszył się, bo pomyślał, że przy rodaku go „nie zastrzelą". Ale polski dyplomata stwierdził, że go nie zna i że mogą go aresztować, a sprzęt zniszczyć. Wiśniewski tłumaczył, że jest z polskiej telewizji i wykonywał tylko swój obowiązek. Kazali mu oddać kasetę. Zwrócił im, ale inną. Zrobiony przez niego film ocalał i był potem setki razy pokazywany w telewizjach i w internecie.
W czasie upadku samolotu Wiśniewski był w hotelu oddalonym o pół kilometra od miejsca katastrofy. Usłyszał przez okno silniki samolotu. W mgle dostrzegł, że maszyna jest ostro przechylona na lewe skrzydło. Usłyszał straszny huk i zobaczył dwa błyski ognia. Automatycznie złapał za kamerę i pobiegł na miejsce katastrofy. Grzęznąc w błocie, filmował szczątki, czarną skrzynkę, oderwany statecznik i zniszczony silnik. Nie było wielkiego ognia, ale była straż. Wiśniewski nie widział za to żadnej akcji ratowniczej. Strażnikom należy się uznanie za szybkość działania, ale powstaje też wrażenie, że dla Rosjan ważniejsze od ratowania ewentualnych rannych było odizolowanie terenu katastrofy i odebranie obcym nagrań zrobionych w tym miejscu.
Na lotnisku na przylot samolotu z prezydentem na pokładzie oczekiwała grupa dygnitarzy. Nagle wśród Rosjan nastąpiło poruszenie. Samochody strażaków i ochroniarzy wjechały na płytę lotniska i skierowały się na wschód. Marcin Wierzchowski, urzędnik z Kancelarii Prezydenta, wsiadł do samochodu ambasadora Jerzego Bahra i ruszyli za Rosjanami. Dojechali do drogi na końcu lotniska. Zamknięty na kłódkę szlaban uniemożliwiał im dalszą jazdę. Wysiedli z samochodu i ruszyli w kierunku ogrodzenia. Ambasador Bahr pobiegł przez podmokłą łąkę i zarośla. Po chwili zobaczył płonące szczątki samolotu. Ocenia, że był na miejscu 5 minut po katastrofie. Bardzo szybko pojawili się tam funkcjonariusze, których Bahr wziął za milicjantów.
Marcin Wierzchowski zobaczył grupę ludzi, których wziął za ratowników, gdyż byli w białych fartuchach. Pobiegł za nimi w las. Po chwili dostrzegł fragmenty rozbitego samolotu i ludzkie szczątki. Przeżył szok. Rozpłakał się jak dziecko. Sam ocenia, że droga na miejsce katastrofy zajęła mu minutę lub dwie. Po chwili funkcjonariusze rosyjscy odsunęli go do wrakowiska na bezpieczną odległość. Stał tam i przyglądał się akcji. Około południa poproszono go o identyfikację ciała Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Na lotnisku oczekiwał też przedstawiciel prezydenta Rosji Gieorgij Połtawczenko. On również nie słyszał nadlatującego odrzutowca, tylko uderzenie i dziwne dźwięki, których jednak nie skojarzył z rozbiciem samolotu. Dopiero potem powiedziano mu, że maszyna uderzyła w ziemię. Według Połtawczenki, 3 minuty później był już na miejscu katastrofy. Zdając wieczorem relację premierowi Putinowi, podkreślał wzorowe działanie straży pożarnej i ratowników. Relacjonował, że teren szybko otoczono kordonem i rozpoczęto poszukiwania rannych.
Na lotnisku na Tu-154 oczekiwali też lotnicy z załogi Jaka-40, który wylądował tam wcześniej. Widzieli, jak psuje się pogoda. Por. Artur Wosztyl, kpt. Jaka-40, ostrzegał przez radio kolegów, że jest „pizda” i powinni bardzo uważać. Stał niedaleko od pasa. W pewnej chwili usłyszał odgłos zbliżającego się samolotu: przyspieszanie obrotów, uderzenie, trzaski, huki, szczęk metalu, nieprzyjemny dźwięk, potem trzy detonacje i dźwięk milknącego silnika. Pomyślał ze zgrozą, że chłopaki się rozbili. Był tak przejęty, że zatelefonował od razu do dowódcy swojego pułku. Zdenerwowany powiedział, że tupolew nie wylądował i wydaje mu się, że mógł się rozbić. Potem zdążył wykonać jeszcze jeden telefon, zanim z budynku kontrolerów wyszedł oficer. Polscy lotnicy zbliżyli się do niego i zapytali: „Gdzie tutka?” „Odleciała” – odpowiedział Rosjanin. Polacy zastanawiali się, jak to możliwe, że nie słyszeli silników odlatującego samolotu. Oficer poszedł jednak spokojnie do samochodu. Jeśli nie ma alarmu – myśleli Polacy – to może
jednak nic złego się nie stało. Obserwowali, jak rosyjski oficer podjeżdża terenowym samochodem do grupy kilkunastu pojazdów czekających na lotnisku. Były tam samochody wojskowe, wsparcia technicznego, strażackie, ratownicze, terenowe i osobowe. Po chwili kilka z nich ruszało pasem lotniska. Tymczasem z baraku kontrolerów wybiegł drugi oficer. Ten w przeciwieństwie do pierwszego, był przerażony i roztrzęsiony. „K…a! K…a! K…a! – bełkotał – Co teraz ze mną będzie?”. Pogrążony we własnych myślach, nie zwracał uwagi na podchodzących do niego ludzi. Trzęsącymi się rękami, próbował zapalić papierosa. Polacy starali się coś z niego wydobyć, ale bez powodzenia. Po chwili podjechał samochód. Funkcjonariusze wepchnęli Rosjanina do środka i odjechali.
Lekarz w stanie upadku
Nikołaj Jakowlewicz Bodin sprzątał swoją działkę, położoną kilkadziesiąt metrów od ścieżki podejścia do lotniska Północnego. Zbierał się już do odjazdu, bo pogoda się popsuła. Widzialność spadła poniżej 200 m. Chmury wisiały tuż nad głową. Nagle usłyszał przeraźliwe wycie i z mgły wyskoczył wprost na niego wielki odrzutowiec. Samolot leciał kilka metrów nad ziemią. Bodin skamieniał z przerażenia. Strumień powietrza z silników zwalił go z nóg i odrzucił na bok. Leżąc, usłyszał trzask łamanego drzewa. Podniósł głowę i zobaczył padającą koronę brzozy. W powietrzu fruwały śmieci i kawałki dachu zerwane przez podmuch silników. Poczuł zapach dymu i paliwa. Po kilku sekundach usłyszał huk miażdżonych blach. Wstał i pobiegł w kierunku, w którym poleciał samolot. W dali zobaczył słup dymu. Myślał, że pasażerowie mogą potrzebować jego pomocy. Pracował jako lekarz w pogotowiu.
Trzystumetrowy dystans z działki na miejsce wypadku mógł pokonać w dwie minuty. Kiedy przeciął szosę i wbiegł w rosnący za nią zagajnik, poczuł znów swąd dymu i paliwa. Potem zobaczył kawałki poskręcanych blach i niewielkie ogniska. Bał się, że coś może jeszcze wybuchnąć. Widział człowieka z kamerą i pracowników w kombinezonach z warsztatu samochodowego. Słyszał syreny straży pożarnej i sanitarek. Chwilę później przybiegli też żołnierze oraz milicjanci i zaczęli otaczać teren. Bodin ocenił, że tej katastrofy nikt nie mógł przeżyć. „Widać było, że nie będzie rannych”, więc sobie poszedł. Na działce znalazł szczątki samolotu. Ziemia zroszona była czerwonawym płynem. Swąd dymu i nafty czuł jeszcze długo. Jego nowy samochód był tak spryskany, że ledwo zdołał go domyć.
O smrodzie paliwa wspomina wielu świadków. Szczątki samolotu, ubrania ofiar, rzeczy i dokumenty z samolotu zachowały ten zapach jeszcze przez wiele tygodni. Na miejscu katastrofy Bodin, jak wielu innych świadków, widział strażaków, którzy pojawili się prawie natychmiast po nim. Jednak - według MAK-u - pierwszy wóz strażacki dotarł tam dopiero o 8.55. Jeśli na miejscu zjawili się wcześniej inni „strażacy”, to skąd byli i kto ich przysłał? Liczni świadkowie mieli też do czynienia z funkcjonariuszami i żołnierzami otaczającymi teren katastrofy. Jak to możliwe, że dotarli oni tam jeszcze przed ratownikami, którzy pełnili dyżur na lotnisku. Kto ich powiadomił i nimi dowodził? Na pierwszych zdjęciach z miejsca katastrofy nie ma za to żadnych sanitariuszy czy ratowników, nikogo, kto poszukiwaliby rannych. Można by odnieść wrażenie, że dla Rosjan ważniejsze było otoczenie terenu szczelnym kordonem niż zbadanie czy ktoś nie przeżył katastrofy. Teren zabezpieczono w imponującym tempie, ratownicy i pogotowie jechali
zdumiewająco wolno.
Pierwszy strażak na wrakowisku
Według gazety „Moskowskij Komsomolec”, jednym z pierwszych strażaków na miejscu katastrofy był kpt. Aleksander Muramszczikow, 33-letni dowódca zastępu straży pożarnej ministerstwa spraw nadzwyczajnych. Pełnił tego dnia służbę bezpośrednio na pasie startowym. Z powodu przylotu delegacji prezydenckiej strażacy dyżurowali we wzmocnionym składzie. Usłyszeli nadlatujący samolot i dźwięk podobny do trzasku myśliwca startującego i przekraczającego barierę dźwięku, nie przywiązywali jednak do tego hałasu żadnego znaczenia. Czekali nadal na samolot z Polski, z którego pozostały już tylko szczątki.
W pewnej chwili oficer z kontroli lotów podjechał do nich i powiedział, że spadł samolot. Nie był jednak pewien gdzie. Pokazał tylko ręką na wschód. Pojazdy ruszyły pasem startowym w tamtą stronę. Drogę przegrodziło im jednak betonowe ogrodzenie lotniska. Kpt. Muramszczikow, który pojechał z oficerem Federalnej Służby Ochrony, wyskoczył z samochodu i ruszył na piechotę przez zarośla. Najpierw zobaczył dym unoszący się nad wierzchołkami drzew, potem fragmenty maszyny, a między nimi kawałki ciał. Szczątki pokryte były mieszaniną popiołu i kurzu. Panowała śmiertelna cisza. Tylko w kieszeniach zabitych dzwoniły telefony komórkowe. W różnych miejscach paliły się małe ogniska. Wszędzie były kałuże paliwa.
Dwa wozy strażackie i samochód gaśniczy wyjechał z lotniska przez główną bramę i dotarły na miejsce katastrofy dopiero po kilku minutach. Przedzierały się przez las i bagna. Grzęzły w błocie. Kierowca Dimitrij Nikonow piłą spalinową torował drogę dla samochodu. Na miejsce dotarł cały podrapany i we krwi. Szybko zlikwidowano wszystkie groźne ogniska pożaru. Według Muramszczikowa, 20 minut po tragedii mgła w rejonie lotniska się rozproszyła i widzialność była znów idealna.
Wersja nadzwyczajna
Wieczorem w dniu katastrofy rosyjski minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu raportował premierowi Władimirowi Putinowi: „O godzinie 10.50 (czyli 8.50 czasu polskiego – przyp. TŚ) na lotnisku w Smoleńsku podczas podchodzenia do lądowania zniknął z radarów samolot Tu-154M, wypełniając lot na trasie Warszawa–Smoleńsk. Podczas uderzenia doszło do pożaru. Do jego ugaszenia o 10.51 na miejsce przybyły zastępy straży pożarnej z trzech jednostek w sile 40 ludzi i 11 sztuk sprzętu. O godzinie 11.01 pożar ugaszono”. Według Szojgu, zderzenie nastąpiło więc 5 minut wcześniej, niż media podawały przez cały dzień, jednak dziennikarze tego jakby nie zauważyli. Jakby nigdy nic przez wiele dni podawano nadal, że katastrofa nastąpiła o 8.56.
Doświadczony minister przekazał szefowi, że strażacy byli na miejscu katastrofy w minutę po tym, jak samolot zniknął z radarów. Jednak według rosyjskiego raportu końcowego, pierwszy wóz strażacki dotarł tam dopiero po 14 minutach. Ale strażacy byli i tak wcześniej niż karetki pogotowia. Pierwsza z nich przybyła po 17 minutach, a kolejne po 29 minutach. Jak makabryczny żart brzmi w tym kontekście generalny wniosek z rosyjskiego Raportu: „Działania wszystkich służb awaryjnych były prawidłowe i terminowe, co pozwoliło zapobiec rozwojowi pożaru i zapewnić ochronę rejestratorów pokładowych, fragmentów statku powietrznego i szczątków znajdujących się na pokładzie ludzi”.
Tadeusz Święchowicz
(…)