Strach miał niebieskie oczy
W kwietniu 1915 r. po raz pierwszy na masową skalę użyto na froncie gazów trujących. Wojna ukazała swoje najstraszliwsze oblicze.
Nagle ujrzeliśmy coś, co niemal wstrzymało bicie naszych serc – ludzie uciekali przez pola jakby bez zmysłów, w całkowitym pomieszaniu. Francuzi uciekają! – wykrzyknęliśmy. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom... Nadpływała szarozielona chmura, która stopniowo zabarwiała się na żółto i niszczyła wszystko, czego tylko tknęła, także całą roślinność. Nikt się nie spodziewał takiego zagrożenia. Żołnierze francuscy, zataczając się, zbliżali się do nas. Byli oślepli, kaszleli i dyszeli, ich twarze były sino zabarwione, śmiertelny strach odebrał im mowę, a za sobą, w wypełnionych gazem okopach, zostawili, jak później ustaliliśmy, setki martwych i konających towarzyszy” – tak wspominał dzień 22 kwietnia 1915 r. pewien angielski kapelan.
Był wtedy na północ od miasta Ypres, w belgijskiej wiosce Langemarck, nieopodal granicy francuskiej. Na tym odcinku frontu zachodniego rejon ów miał kluczowe znaczenie.
Już pod koniec października 1914 r. wojna światowa na Zachodzie staje się wojną pozycyjną. Obie strony usiłują przerwać linie nieprzyjacielskie, ale bez powodzenia. Niemcy są zmuszeni przerzucić część swych sił do Galicji przeciwko wojskom rosyjskim. Dlatego na froncie zachodnim nie spieszą się z ofensywą, chcą jedynie odwrócić uwagę aliantów od osłabiającego ich manewru. Naczelne dowództwo niemieckie nakazuje wykonanie kilku uderzeń. Jedno z nich ma nastąpić właśnie koło Ypres, gdzie już wcześniej w październiku i listopadzie 1914 r. toczono ciężkie walki. Dla państw ententy oddanie tych ziem oznaczałoby utratę portów nadmorskich i odcięcie połączenia morskiego z Anglią. Od lutego 1915 r. Niemcy planują atak na Ypres z zaskoczenia. Chcą użyć nowej tajnej broni. Nie liczą jednak na nią jakoś specjalnie. To ma być raczej próba. Dlatego nie wysyłają nawet dodatkowych sił, by w razie udanej operacji przejść do ofensywy.
Ofiarne owce
Od października 1914 r. trwały prace przygotowawcze do użycia nowej broni. Utworzono specjalny pułk gazowy. Jedną z najważniejszych osób w tym śmiercionośnym projekcie był wybitny chemik – profesor Fritz Haber. Pochodził ze znanej zasymilowanej rodziny żydowskiej, której członkowie uważali się za niemieckich patriotów. Studiował na uniwersytetach w Berlinie i Heidelbergu, a następnie kontynuował pracę naukową w Zurychu, Jenie i Karlsruhe. Haber prowadził badania w dziedzinie rozkładu węglowodorów, elektrochemii i katalizy, a między 1905 a 1910 r. opracował metodę syntezy amoniaku, za co otrzymał Nobla w 1918 r. Dzięki Haberowi gazy zaczęły być szeroko stosowane w przemyśle.
W 1910 r. w Berlinie założono Instytut Chemii Fizycznej im. cesarza Wilhelma, którym w 1911 r. zaczął kierować właśnie Haber. Miał wtedy 42 lata. Po wybuchu I wojny światowej z wielkim zaangażowaniem zajął się badaniami na potrzeby militarne. W Berlińskim Instytucie został powołany specjalny wydział badawczy, który miał opracować możliwie najskuteczniejszą broń gazową. Haber proponuje zastosować chlor wypuszczony z butli ciśnieniowych. Wydaje się należycie trujący i ma jeszcze tę zaletę, że jest go pod dostatkiem – to kłopotliwy odpad przemysłowy. Na poligonie Wahn pod Kolonią zostaje przeprowadzona tajna próba. Obserwatorami są wyżsi oficerowie i sam cesarz. Rolę doświadczalnych ofiar pełni stado owiec. Przedmiotem szczególnej uwagi jest wpływ warunków meteorologicznych, zwłaszcza wiatru. Co oczywiste, najbardziej istotny jest jego kierunek, ale nie tylko; również siła. Słaby wiatr jest niestały, może zmienić kierunek i zawrócić gaz na własne pozycje. Nie jest również wskazany za silny, bo wtedy gaz nie ma
dość czasu na działanie i zostaje zbyt szybo rozrzedzony. Okazuje się, że najlepsze warunki to prędkość wiatru do 4 m/s i niewielkie nasłonecznienie.
W marcu 1915 r. zaczęto w rejonie Ypres instalować butle z chlorem. Trzeba jednak czekać, bo wiatr jest niekorzystny. Alianci za sprawą wywiadu i uciekinierów dowiadują się o przygotowaniach. Na swoje nieszczęście bagatelizują je.
Wydarzenia pod Ypres uznano za pierwszy w historii skuteczny atak gazowy, ale gazów bojowych użyto już wcześniej. Niemcy zrobili to na froncie wschodnim przeciwko Rosjanom. Miało to miejsce 31 stycznia 1915 r., 50 km na zachód od Warszawy, pod Bolimowem. Zastosowano nowe pociski artyleryjskie o symbolu 12-T, zawierające materiały wybuchowe oraz mieszaninę bromków ksylilu i ksylendu. Mroźna pogoda znacznie osłabiła działanie gazów, atak okazał się mało efektywny i dlatego nie zapisał się tak mocno w historii jak ten z Ypres. Te same pociski na froncie zachodnim wykorzystano w marcu 1915 r. w Nieuwpoort we Flandrii. Uzyskano lepszy wynik niż na wschodzie, ale wciąż niezadowalający. Haber uważał, że o wiele efektywniejszy będzie chlor. O tym, że miał rację, okazało się 22 kwietnia pod Ypres, a na froncie wschodnim 31 maja, znów w pobliżu Bolimowa.
Wątpliwości na bok
Przypuszczalnie właśnie wtedy Haber osobiście nadzorował wykorzystanie swojego dzieła. Jego pobyt tak opisywał naoczny świadek, pruski lejtnant Max Wild, który we wspomnieniach nazwał te wydarzania najstraszliwszym przeżyciem wojennym:
„Tuż przed rozpoczęciem napadu, profesor mówił ze mną bardzo uczenie o fizjologicznym działaniu wypuszczonych gazów. Zatrzęsło mną i nie mogłem wytrzymać, aby nie powiedzieć:
– Wybaczy pan profesor, lecz czyż nie jest rzeczą bestialską mordować w ten sposób ludzi? Dotąd prowadzimy wojnę z Rosjanami jak ludzie z ludźmi. Teraz zaś zatruje się tych prostaków, wychowanych do walki bagnetem, trucizną, o której nie mają najmniejszego pojęcia.
Profesor milczał, a po chwili rzekł pobłażliwie: – Pan ma rację dla siebie. Ale w tej wojnie, kiedy cały świat z nami walczy, musimy odsunąć wszelkie wątpliwości moralne. Nie możemy postępować inaczej, jeżeli chcemy ocalić własnych ludzi. Nie byłem wcale przekonany słowami profesora, miałem nieprzezwyciężony wstręt do podobnego rodzaju walki. Co w ten dzień jeszcze przeżyłem, pogłębiło we mnie to uczucie. Przez piekło prowadziła ta droga. Kiedy uznano, że gaz podziałał na nieprzyjaciela i że nie zaszkodzi już nacierającym oddziałom, nasza piechota wyruszyła. Szliśmy z profesorem z drugim rzutem natarcia. Wydawało się to całkiem bezpieczne, ze strony nieprzyjaciela nie padł ani jeden strzał, jego artyleria całkowicie zamilkła. Gaz musiał dokonać swego dzieła. Profesor kazał mi przeczuwać najgorsze, ale to co zobaczyłem, idąc tamtędy, pobojowisko będące rezultatem morderczej teorii – to była sama zgroza, która urągała wszelkiej ludzkiej fantazji. Ludzie, zmagający się w śmiertelnej walce, wlekli się na
czworakach i jak w obłąkaniu rwali na ciele odzież. Jeden leżał, wczepiwszy palce w ziemię, drugi obok z szeroko otwartymi źrenicami. W oczach jego tkwiło przerażenie przed niepojętym. Świszczące zatrute oddechy mówiły o niezmiernej męce konających. Niebieskie wargi, niebieskie to, co wcześniej w oku było białe, w kątach ust żółta piana. I nieopisana groza na twarzach! Czy to była jeszcze wojna? Czy też było to tylko prawdziwe oblicze wojny? Nasi żołnierze musieli odczuwać to samo. Widziało się, jak wzdłuż rosyjskich okopów zatruci Rosjanie zaścielali pole. Podejmowano ich z ziemi i odnoszono w tył. To nie było natarcie, ale współczucie i pomoc dla haniebnie potraktowanego przeciwnika, dla umęczonego człowieka. Niektórych Rosjan odratowano. Te akty litości były jedyną rzeczą, która w tym dniu nie pozwoliła mi zwątpić o ludzkości”.
Cofnijmy się jednak o kilka miesięcy i przenieśmy na front zachodni, gdzie doszło do potwornej premiery. Efekt działania nowej broni znacznie przerósł oczekiwania Niemców i mogło im się wydawać, że w ten sposób przechylą szalę zwycięstwa na swoją stronę.
600 tys. butli z chlorem
Generał von Deimling, dowódca XV Korpusu Armijnego, został 25 stycznia 1915 r. poinformowany na odprawie, że jego oddziały jako pierwsze mają użyć nowej broni. Tak to opisał w pamiętnikach: „Gaz ten zostanie dostarczony w stalowych butlach, które należy zainstalować w okopach i otworzyć przy sprzyjającym wietrze. Muszę wyznać, że zadanie wytrucia wrogów jak szczurów wzbudziło mą wewnętrzną odrazę, tak jak stałoby się to z każdym uczciwie czującym żołnierzem. Ale – być może – dzięki trującemu gazowi udałoby się spowodować upadek Ypres, odnieść zwycięstwo decydujące dla kampanii...”.
Pod koniec kwietnia w okolicach Ypres przygotowano już około 600 tys. butli z chlorem. Żaden żołnierz aliancki nie miał czegokolwiek, co mogłoby uchronić go przed atakiem gazowym. No i oczywiście nie miał pojęcia, że coś takiego może się wydarzyć. O tym wiedziało tylko wyższe dowództwo, ale nie dawało wiary tym doniesieniom. Przecież to wojna cywilizowanych narodów i zgodnie z konwencjami haskimi nie wolno było takiej broni stosować. O tym, że jest to nowa, inna, totalna wojna, świat miał się dopiero przekonać między innymi właśnie pod Ypres. Niemcy planowali rozpuścić gaz rano, ale niespodziewanie ucichł wiatr. Dopiero pod wieczór prędkość wiatru jest odpowiednia: 2–3 m/s. Z 6 tys. stalowych butli zostaje uwolniony gaz – ponad 150 ton. Trujące opary przesuwają się na szerokości 6 km w kierunku okopów zajmowanych przez Francuzów i Kanadyjczyków. Arthur Conan Doyle w „The British Campaign in France and Flanders” tak opisał to, co się tam wydarzyło: „Z niemieckich okopów na znacznym odcinku tryskały strumienie
białawej pary, łącząc się zrazu w kłęby, aż utworzyła się gęsta i nisko leżąca chmura brunatnozielonkawej barwy od spodu i żółtawa od góry, w której odbijały się promienie zachodzącego słońca. Ta gęsta warstwa pary, popychana północną bryzą, szybko pokonała przestrzeń dzielącą obie wrogie linie. Żołnierze francuscy obserwowali znad parapetów okopów tę dziwną chmurę, która zapewniała im przynajmniej tymczasową ochronę przed wrogim ostrzałem. Nagle jęli unosić ręce, chwytać się za gardła i padać na ziemię w katuszach duszności. Wielu już się nie podniosło, podczas gdy ich towarzysze broni rozpaczliwie uciekali na tyły jakby w obłędzie, by umknąć trującej chmurze, przeskakując przez znajdujące się za nimi okopy. Wielu nie zatrzymało się, aż dotarli do Ypres, zaś inni podążali dalej na zachód, by przekroczyć kanał, który oddzieliłby ich od wroga”.
Wypuszczenie gazu zajęło Niemcom niespełna 10 minut. Parę chwil później wyszli zwiadowcy sprawdzając, czy w powietrzu unoszą się jeszcze zabójcze substancje. Oddziały niemieckie nie napotkały żadnego oporu. Jednak zbyt słabe siły nie pozwoliły na wykorzystanie tej okazji. Wojska alianckie zdołały na czas wzmocnić nagle osłabione pozycje i sytuacja na froncie nie uległa zmianie.
Straszna, ale nieskuteczna
Zazwyczaj podaje się, że w ataku zginęło od 4 do 5 tys. żołnierzy, a 15 tys. zostało zatrutych i niezdolnych do walki. Niektóre źródła uważają te dane za mocno zawyżone. Niemcy z obawy przed negatywnymi reakcjami minimalizowali liczbę ofiar, twierdząc, że od gazu ucierpiało 200 osób, z czego zaledwie 12 zmarło. Strach przed reakcją opinii światowej był też niewątpliwie przyczyną, dla której niemiecki sztab w komunikacie spod Ypres nie wspomniał o użyciu gazu.
Faktem jest, że efekt psychologiczny okazał się olbrzymi. Świat był zszokowany. Złamane zostały międzynarodowe konwencje. Obie strony nie wahały się rozbudowywać swoich potencjałów broni chemicznej poszukując coraz lepszych i bardziej efektywnych rozwiązań. Także alianci zaczęli używać broni chemicznej. Równolegle rozwijano środki ochronne, co zmniejszało efektywność morderczych gazów. Dlatego wymyślono środki parzące, przed którymi maska gazowa nie była wystarczającą ochroną. Jednym z nich był gaz musztardowy użyty przez Niemców 12 lipca 1917 r. również pod Ypres; stąd zaczął być zwany także iperytem.
Gdyby chodziło tylko o opory natury moralnej, zapewne broń chemiczna byłaby podczas I wojny używana powszechnie. Jednak skuteczność jej okazała się dużo mniejsza, niż oczekiwano. Umierało nie więcej niż 10 proc. ofiar ataku gazowego. W ten sposób udało się zabić ok. 90 tys. ludzi, co wśród ogólnej liczby ofiar śmiertelnych I wojny wynosi niecały procent. Poza tym do uśmiercenia jednego żołnierza potrzeba było aż dwóch ton broni gazowej. To dlatego podczas I wojny zużyto ponad 100 tys. ton bojowych środków chemicznych.
W ponad 200 wojnach i konfliktach, jakie miały miejsce po I wojnie światowej, broń chemiczna była stosowana tylko kilka razy, między innymi: w wojnie iracko-irańskiej i przez Amerykanów w Wietnamie, Francuzi i Hiszpanie użyli gazów przeciw arabskim powstańcom w Maroku, Włosi podczas inwazji w Abisynii, Japończycy w trakcie agresji na Chiny, a Saddam Husajn przeciw Kurdom.
W czasie II wojny światowej obie strony posiadały spore zapasy broni chemicznej, ale nie zdecydowały się po nią sięgnąć. Przeważyła opinia, że nie jest zbyt skuteczna, a za to kłopotliwa w użyciu. Poza tym obawiano się odwetu, szczególnie przeciw cywilom. Wreszcie sami politycy i dowódcy traktowali ją niechętnie, także ze względu na konwencję genewską. Zresztą ofiarą broni chemicznej podczas I wojny był żołnierz Adolf Hitler. Na pewien czas stracił wzrok.
Łukasz Dziatkiewicz