Stanisław Janecki dla WP: dwoje do tanga

Polska scena polityczna już się zamerykanizowała.

31.08.2007 | aktual.: 25.09.2007 17:44

Polacy chcą co najmniej przetasowania w głównych instytucjach władzy. A to przetasowanie powinno się rozpocząć od wymiany Sejmu, który dobrze ocenia zaledwie 13% obywateli. To podstawowy wniosek z badań oceniających główne instytucje państwa oraz partie. Ale wniosek głębszy jest zaskakujący: Polacy dojrzeli już do zmiany ordynacji wyborczej na większościową. Skoro wyłoniły się dwa główne ugrupowania, skutecznie i przez pełną kadencję rządzić może albo wielka koalicja - PO-PiS, albo któraś z tych partii samodzielnie.

Wybory prezydenckie oraz elekcja samorządowa pokazują, że Polacy wolą głosować na konkretnych kandydatów, a nie na partyjne listy. Powód jest prosty: z konkretnym kandydatem łatwiej jest się identyfikować, a także łatwiej go rozliczać. Z kolei rządy jednej partii oznaczają jej pełną odpowiedzialność za rządzenie: nie może ona swoich niepowodzeń czy nieudolności zrzucać na koalicjantów, nie może też twierdzić, że nie realizuje programu, bo trzeba było pójść na kompromisy z koalicjantami. To ostatnie zmusi partie do formułowania racjonalnych i skromniejszych programów zamiast obecnego, nieodpowiedzialnego koncertu życzeń (słynne powiedzenie Leszka Millera, że jeśli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną czy obietnice mieszkań dla młodych w wydaniu Aleksandra Kwaśniewskiego i 3 mln mieszkań w wydaniu Prawa i Sprawiedliwości).

PO jak demokraci, PiS jak republikanie

Dotychczas tylko Platforma Obywatelska opowiadała się za zmianą ordynacji i ustanowieniem jednomandatowych okręgów wyborczych. Prawo i Sprawiedliwość gotowe było co najwyżej na przyjęcie ordynacji mieszanej. Natomiast partie mniejsze, z SLD na czele, sprzeciwiają się jednomandatowym okręgom, twierdząc, ze duża część elektoratu byłaby w parlamencie nie reprezentowana. Dla wyborcy to problem sztuczny, bowiem nie interesują go mandaty i posady dla partii, lecz efektywność rządzenia. Nie byłoby też tego, co mamy obecnie, czyli funkcjonowania mniejszych partii jako organizacji merkantylnych. Albo sprzedają one swoje poparcie za posady i wpływy, co jest wysoce demoralizujące, albo funkcjonują wyłącznie po to, żeby ich aparat miał stałe dochody z naszych podatków (tzw. posłowie dietetycy). Gdyby te partie były poza parlamentem, po pierwsze, byłyby aktywniejsze – żeby mobilizować większe poparcie. Po drugie, byłyby dotkliwszą opozycją, próbując się wyróżnić z szarej masy, a nie mając przywileju - jak obecnie -
występowania w Sejmie i przed kamerami niejako z rozdzielnika. Na polskiej scenie zmiana ordynacji wymusiłaby na głównych antagonistach (obecnie PO i PiS) poszerzanie swojego zaplecza. W praktyce oznaczałoby to upodobnienie się największych polskich partii do amerykańskich. Zresztą to upodobnienie już w dużym stopniu nastąpiło: PO coraz bardziej przypomina demokratów, a PiS – republikanów. W Polsce panuje błędne przekonanie, że amerykańskie partie są zwarte ideowo i grupują ludzi tak samo myślących. De facto są one swego rodzaju politycznymi federacjami. Republikanie gromadzą na jednym skrzydle komunitarian, a na drugim – religijnych fundamentalistów. Z kolei demokraci to z jednej strony odpowiednik europejskich lewaków, z drugiej zaś - liberalni konserwatyści. Pomysł Jarosława Kaczyńskiego, by z PiS uczynić wielobarwną formację chadecką to w istocie nawiązanie do obecnego kształtu republikanów w USA.

Głos ludu kontra głos wybrańców ludu

Skoro Polacy chcą przede wszystkim rozwiązania Sejmu, to powinna być wskazówka dla polityków, czy forsować powstanie sejmowych komisji śledczych i trwanie tego parlamentu, czy dążyć do samorozwiązania Sejmu i jak najszybszych wyborów. Politycy lubią powtarzać, że suwerenem jest dla nich naród, czyli wyborcy. Skoro zatem wyborcy chcą wymiany posłów, ci nie powinni się upierać, że wiedzą lepiej i trwać w obecnym parlamencie. Problemem jest to, że mniejsze partie zwyczajnie się wyborów boją. LiS jest polityczną fatamorganą, Samoobrona balansuje na granicy progu wyborczego, a LPR stała się już nie tyle partią, co niewielką kanapą. O byt nie walczy SLD, lecz zamknięcie tej partii w formule LiD, naraża ją na konflikty przy tworzeniu list wyborczych i ustalaniu partyjnych parytetów. A w wypadku przyśpieszonych wyborów te konflikty przypadłyby akurat na kampanię i osłabiły SLD. Dlatego ta partia nie spieszy się do wyborów.

Istnieje dziwna rozbieżność pomiędzy stosunkowo wysokim poparciem dla PiS, a marną oceną rządu (21% dobrych ocen) i niewiele lepszą premiera (29% dobrych ocen). Ale to tylko pozorna rozbieżność. Rząd jest bowiem marnie oceniany przez pryzmat jego koalicyjnej przeszłości oraz obecnej „zadymy” wokół Janusza Kaczmarka. Premier ma lepsze notowania, bo pozytywnie działa jego wizerunek jako polityka stanowczego i wyrazistego. Natomiast na notowania prezydenta (41% dobrych ocen) wpływa to, że jest utożsamiany z rządzącą partią (i z bratem premierem) bardziej niż Aleksander Kwaśniewski był utożsamiany z SLD. Poza tym opinia publiczna w sondażach (bo już niekoniecznie przy urnie) łatwiej „kupuje” prezydenta lewicowego i politycznie „obłego” niż wyrazistego i konserwatywnego. Gdyby w Polsce zmieniono ordynację rozbieżność między notowaniami partii rządzącej a oceną tworzonego przez nią gabinetu mogłaby zniknąć. Rząd jednopartyjny byłby bowiem rozliczany bez żadnych koalicyjnych „szumów” czy „zaciemnień”. I to jest
jeszcze jeden argument za zmianą ordynacji i naprawdę nowym rozdaniem.

Stanisław Janecki, redaktor naczelny tygodnika "Wprost", dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)