Spalił ich sąsiad
Mamy do czynienia z grupą gówniarzy, którzy bawili się w piromanów – powiedział wczoraj Michał Lemański, zastępca komendanta miejskiego policji w Poznaniu. Policjanci rozwiązali zagadkę tragicznego pożaru kamienicy, w którym zginęły cztery osoby. Jak się okazało – podpalił ich sąsiad...
28.06.2005 | aktual.: 28.06.2005 08:42
W nocy ze środy na czwartek, krótko przed północą, wybuchł gwałtowny pożar w kamienicy przy ul. Wielkiej. Mimo błyskawicznej akcji strażaków, których pierwszy wóz przyjechał już trzy minuty po zgłoszeniu, klatka schodowa kamienicy i drugie piętro paliły się jak pochodnia. Strażacy starali się ewakuować obudzonych mieszkańców, ale dla czterech osób było już za późno. Mieszkańcy wspominali, że słyszeli huk, po którym pojawił się błyskawicznie ogień. Wyglądało to zatem na celowe podpalenie, za które życiem zapłaciły cztery osoby. Policja miała utrudnione zadanie, bo dom groził zawaleniem i nie można było zabezpieczyć i badać śladów, ale nawet zabrać ciała ofiar. Powołano specjalną grupę operacyjną i jej funkcjonariusze bez przerwy przesłuchiwali wszystkich mieszkańców, strażaków, obecnych w czasie akcji gapiów.
Plątał się w zeznaniach
Założyliśmy, że było to działanie podpalacza, a nie np. efekt jakichś porachunków– mówi Michał Lemański, zastępca komendanta miejskiego policji. W trakcie rozmów z mieszkańcami, już w piątek zauważyliśmy, że zeznania jednego z nich nie są spójne, że coś ukrywa i często zmienia wersję zdarzeń. Ustaliliśmy grupę osób z którymi się kontaktował i wytypowaliśmy w sumie trzech bardzo młodych ludzi.Przesłuchiwani przyznali się – to oni podpalili kamienicę...
Bawili się ogniem
Młodzieńcy spotkali się przypadkowo – do mieszkającego w tej kamienicy 23-letniego Artura P przyszło dwóch kolegów: 17-letni Jacek G. i 14-letni Marek M., już wielokrotnie notowani w policyjnych dokumentach, jako sprawcy rozbojów, pobić i kradzieży. W nocy na klatce schodowej bawili się butelką z łatwopalnym płynem, do której włożona była nasączona nim szmata. Trochę porozlewali, a następnie wyciągnęli zapalniczkę. Gdy buchnął płomień rzucili lub postawili pod drzwiami mieszkania butelkę i uciekli – młodsi na zewnątrz, a starszy zamknął się w mieszkaniu i stamtąd krzyczał, że się pali. Wyciągnęli go za pomocą wysięgnika koszowego strażacy. Następnego dnia Artur P. kilkakrotnie rozmawiał z dziennikarzami, mówił, że akcja strażacka była źle prowadzona, że przez to zginęli jego sąsiedzi. Korzystał z pomocy jako poszkodowany.
Nie pierwszy raz
Policjanci zabezpieczyli ślady, ustalili też, że młodzieńcy, w różnych miejscach miasta, dla zabawy podpalali za pomocą płynów łatwopalnych ściany budynków, drzwi, m.in. w budynku przy ul. Garbary. Tego ostatniego wyczynu mieszkańcy nie zgłosili policji. Wczoraj wobec pełnoletnich podpalaczy zastosowano areszt tymczasowy, a nieletniego przekazano sądowi dla nieletnich. Arturowi P. grozi pobyt w więzieniu do 12 lat.
Zdzisław Stachowiak komendant miejski policji:
- Gdyby mieszkańcy budynku przy ulicy Garbary zgłosili wcześniej próbę podpalenia, a nie dogadali się z piromanami, to być może dziś nie byłoby tragedii z ulicy Wielkiej. Sprawa jest rozwojowa, nadal ją będziemy badać, bo grupa młodzieńców o takich zainteresowaniach jest szersza.
Nie wierzy w winę Artura
Rodzina Artura P. mieszka w jednym z poznańskich hoteli robotniczych, ale w zajmowanych przez nią pokojach wczoraj nikogo nie było. W hotelu mieszka także wraz z 8-osobową rodziną Małgorzata Weznerowicz. Nie wierzy, że sprawcą pożaru mógł być jej młody sąsiad. Nie wierzę w to, że Artur to zrobił– powtarza wielokrotnie Małgorzata Weznerowicz. To jest wykluczone. To jest grzeczny, spokojny chłopak. Każdemu pomagał. M. Weznerowicz uważa, że wie, co mówi, ponieważ zna całą sytuację od początku. Twierdzi, że to ona pierwsza zauważyła pożar i wszczęła alarm. Nie spałam– opowiada M. Weznerowicz. Oglądałam film ze Sylwestrem Stallone. Usłyszałam głośny trzask bramy. Nikt nie otwierał jej na kod. Gdyby tak było, nie byłoby takiego huku. To były obce osoby, które przychodziły tam pod bramę. Gdy zobaczyłam ogień w bramie, krzyczałam przez okno, że pali się. Zadzwoniłam na policję, by ta zawiadomiła straż pożarną, bo nie pamiętałam numeru. Uciekliśmy na podwórze.
Z siedmiu rodzin pogorzelców w hotelu mieszkały wczoraj tylko te dwie – w sumie 13 osób. Jak poinformowała kierowniczka hotelu, Genowefa Antczak, dzisiaj zostaną dokwaterowane jeszcze trzy osoby. Według Lidii Leońskiej z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, większość pogorzelców zatrzymała się u krewnych. Co nie znaczy, że w następnych dniach do hotelu nie przybędą następne osoby– mówi L. Leońska. Pogorzelcy otrzymali w hotelu 2-osobowe pokoje, ze skromnym, ale pełnym wyposażeniem. Otrzymują darmowe wyżywienie, a hotel ma ich gościć "do odwołania" – jak oficjalnie poinformowano Genowefę Antczak.
Także M. Weznerowicz nie narzeka na warunki hotelowe. Ma dach nad głową, spokój, pomoc z zakładu pracy męża i nadzieję, że niebawem otrzyma obiecane, wyremontowane mieszkanie. Jej zdaniem, może odzyskać część rzeczy, które nie zastały zalane. Ośrodek Pomocy Rodzinie zorganizował zbiórkę odzieży. Niektórym rodzinom – także podejrzanego Artura P. – zapewniono pomoc psychologa. Największy problem będzie właśnie z zapewnieniem wszystkim pogorzelcom mieszkań w przyzwoitym terminie. Zobowiązane jest do tego miasto, ale w jego zasobach brak jest większej ilości odpowiednich lokali. Tutaj trzeba zapewnić co najmniej siedem. Poza lokalem w chwili pożaru pozostawało dwoje dzieci zmarłej w ogniu rodziny. BAKO
Grzegorz Okoński