Śmierć ze strachu przed szefem. Dramatyczne losy polskich pracowników
Kobieta, która zmarła z powodu guza piersi i strachu przed szefem. Ukrainka, którą polskie małżeństwo potraktowało jak śmiecia i trzymało w piwnicy. Marek Szymaniak - autor książki "Urobieni. Reportaże o pracy" - opisując swoich bohaterów obnażył brutalną prawdę o warunkach, w jakich ludzie codziennie walczą o przeżycie.
15.07.2018 11:33
Zbiór reportaży "Urobieni" (wyd. Czarne) ujawnia niewygodną prawdę o polskim rynku pracy. Opowiada historie zarówno tych, którzy w 1989 zostali siłą wtłoczeni w nowy model gospodarczy, jak i tych, których ukształtował dziki, nadwiślański kapitalizm lat dziewięćdziesiątych. Niepewność jutra, spychający w ubóstwo wyzysk, pogarda dla słabszych i rosnąca frustracja tworzą gorzką opowieść o codzienności milionów Polaków.
Michał Wróblewski, Wirtualna Polska: Okres transformacji, lata 90. - wtedy temat pracy był ważny dla reporterów. Opisywano budujący się kapitalizm na podstawie konkretnych historii ludzi, przedstawiano zmiany, jakie przyniósł nowy ustrój. Po dwóch dekadach temat pracy znów wrócił na agendę. Mamy wręcz wysyp książek na ten temat. Dlaczego akurat teraz?
Marek Szymaniak: Myślę, że przełomem były wybory w 2015 r. Wiele osób zaczęło się wtedy zastanawiać, jak to możliwe, że kilkanaście miesięcy wcześniej hucznie świętowano 25-lecie odzyskania wolności, sukces transformacji, przedstawianej przez rząd PO i środowisko liberalne jako „cud gospodarczy” i tak dalej, a chwilę potem opowieść o „zielonej wyspie” została odrzucona. Społeczeństwo wybrało coś zupełnie innego pokazując, że ta opowieść o „złotym ćwierćwieczu” nie jest do końca prawdziwa. Że owoce transformacji nie są dostępne dla dużej jego części. A już na pewno nie w taki sam sposób. Oczywiście nasz kraj po 1989 roku gospodarczo rozkwitł, ale okazało się, że znaczna część społeczeństwa tego sukcesu i tej zmiany na lepsze, o której mówią politycy, nie odczuwa.
I ta część społeczeństwa dała temu wyraz w wyborach?
Tak. Głosując na PiS, który obiecywał „dobrą zmianę”, czy na całkiem antysystemowy ruch Kukiza. I wtedy niektórzy publicyści oraz reporterzy znów zaczęli się zastanawiać, jaka naprawdę jest ta „druga twarz” polskiej transformacji.
I zaczęli masowo wydawać książki i pisać reportaże w czasach opowieści o mitycznym „rynku pracownika”, którą zalewają nas ekonomiści i politycy.
To faktycznie mit. Ten rynek dotyczy jedynie wycinka pracowników, ludzi dobrze wykształconych, mających unikalne umiejętności. Dla specjalistów – np. informatyków i programistów – to pewnie jest czas żniw, ich ten „rynek pracownika” niewątpliwie dotyczy. Ale czy to samo może powiedzieć blisko 4 mln pracowników zatrudnionych w mikrofirmach, gdzie zarabia się średnio 1862 zł? Czy oni powiedzą, że mamy rynek pracownika?
Rządzący twierdzą, że tak. Powołują się na dane Głównego Urzędu Statystycznego: coraz niższe bezrobocie, Polacy zarabiają średnio 5 tys. zł. To oficjalne statystyki.
Oczywiście, zapewne są prawdziwe. Tylko jest „mały” szczegół: średnia zarobków wyliczana i podawana przez GUS to średnia wyliczana z pensji ludzi pracujących w dużych firmach, gdzie lepiej się płaci itd. Poza tym, ta średnia i tak jest zawyżana przez zarobki kierownictwa, zarządu, prezesów. Są firmy, gdzie prezesi zarabiają kilkadziesiąt razy więcej od swojego szeregowego pracownika. Jak ludzie słyszą o „rynku pracownika” i czytają te dane gusowskie, to ich krew zalewa.
Ktoś ostatnio to zauważył, że średnie zarobki Polaków wg GUS są podawane na podstawie średniej zarobków 1/3 najlepiej zarabiających pracowników.
To prawda. Zgaduję, ale może politykom zależy na tym, żeby dane GUS były jak najbardziej pozytywne? Nie wiem. Niestety w efekcie nie mamy pełnego obrazu. Bo te 5 tysięcy brutto to nie jest cała prawda o wynagrodzeniach Polaków. Dokładniejsze dane dotyczące np. zarobków we wspomnianych mikrofilmach, które są przecież dużo niższe, GUS bada dużo rzadziej.
Frustruje cię ta sytuacja? Stąd efekt w postaci książki?
To efekt obserwacji, a nie złości czy frustracji. Sam pracę zaczynałem już na studiach, oczywiście bez umowy o pracę, ale myślałem, że etat przyjdzie z czasem. Tak się nie stało, ale zauważyłem, że nie tylko ja mam problem z pracą. Że niemal wszyscy dookoła zmagają się z taką albo inną patologią. Nawet jak ktoś ze znajomych miał etat, to np. był zmuszany do bezpłatnych nadgodzin. Ktoś inny zmagał się z mobbingującym szefem, który umiał zarządzać tylko przez krzyk i strach. Ktoś inny pracował, ale na czarno. Wtedy zrozumiałem, że moja śmieciówka to element większej całości.
Opisujesz ludzi, którzy sami rozkręcają biznesy, pracując jak mrówki, nierzadko niemalże całą dobę. I oni też nazywają to patologią.
Mam w książce bohatera, który zrobił oszałamiającą karierę w branży medialnej, ale zapłacił za to zdrowiem i utraconym życiem prywatnym. Mówił mi, że były lata, kiedy pracował siedem dni w tygodniu od świtu do później nocy. Dlatego choć miał „dobry tajming” i odniósł sukces, to twierdzi, że polski kapitalizm każdego skrzywdził. Zarówno osobę na śmieciówce, która latami pracuje bez prawa do urlopu, jak i menedżera wysokiego szczebla, który może zarabia dużo, ale też nie zna słowa „odpoczynek”. Twierdzi on, że jego pokolenie tak zostało ukształtowane. Praca dla nich była najważniejsza. Bez względu na wszystko.
A co z naszym pokoleniem?
Nam dodatkowo zabrano stabilizację. Wiele osób w Polsce pracuje na śmieciówkach z np. dwutygodniowym okresem wypowiedzenia. Niektórzy mają jakieś nieformalne urlopy, które zależą łaski od i "widzimisie" pracodawcy, ale najczęściej nie należy im się nic. Nie mogą zachorować, bo wtedy nie zarabiają. Nie mogą zajść w ciążę, bo stracą źródło utrzymania. A przecież często są ludźmi na takim etapie życia, że myślą o założeniu rodziny. Chcą stabilizacji, choćby w postaci własnego mieszkania, nawet jeśli oznacza to kredyt.
Kredyt? Kredyt dziś jest przywilejem.
Niestety tak, bo nie każdy ma stałą umowę i zarabia tak, by osiągnąć kredytową zdolność. Firmy oszczędzają płacąc grosze, czy nie dając etatów i przerzucają te koszty np. na rodziców, którzy często pomagają swoim dorosłym przecież dzieciom na przykład dopłacając do czynszu, czy biorąc kredyty na siebie. Ale to nie koniec, bo pokolenie ludzi na śmieciówkach będzie miało problem również na starość. Do emerytur czy zasiłków dla takich osób będzie musiało dopłacić państwo, czyli podatnicy.
A co mają powiedzieć ci, którzy są starsi od nas, pracują fizycznie, a życie dla nich to walka o przetrwanie? Opisujesz takie historie.
Mam w swojej książce historię kobiety, która wykłada towar na półki w dużym sklepie, rozładowuje z palet alkohol. Ciężka, fizyczna praca. Zarabia grosze. Pracuje w nocy, bo wtedy do zarobienia jest 300 zł więcej. Żeby się utrzymać, musi wziąć bezpłatny urlop i jechać za granicę, bo to jedyna szansa, żeby w Polsce mogła dalej żyć. To jest chora sytuacja, bo za jakiś czas ta pani nie będzie miała siły, aby jechać kolejny raz za chlebem na Zachód. Sama mówi, że niedługo wysiądzie jej kręgosłup. Co wtedy zrobi?
W swojej książce opisałeś wstrząsającą historię pani Urszuli, która zajmowała się papierkową robotą w prywatnej firmie, ale kiedy interes upadł, to została bez pracy. Po długich poszukiwaniach, nie mając wyboru zatrudniła się w szpitalu, jako osoba sprzątająca.
Na początku miała etat, ale padła ofiarą outsourcingu. Umowę zamieniono na śmieciową, więc nie miała prawa do urlopu. Któregoś dnia okazało się, że ma guz w piersi. Nie powiedziała nikomu, bo bała się, że od razu ją zwolnią. Wysłuchałem jej historii, po kilku miesiącach chciałem spotkać się z nią, żeby dokończyć reportaż. Dostałem od jej syna wiadomość, że zmarła.
Kto powinien mieć na sumieniu twoją bohaterkę? Państwo, pracodawca?
Pani Urszula na pewno jest ofiarą taniego państwa. W poszukiwaniu oszczędności przeniesiono jej stanowisko do zewnętrznej firmy, ale szybko okazało się, że na dużo gorszych warunkach. To powszechna praktyka w Polsce. Szpital i ta firma, która wygrywa przetarg, oszczędzają na umowie pracownika. Zyskują, ale na końcu traci pracownik.
W „Urobionych” opisujesz też wstrząsające historie związane z imigrantami w Polsce.
Opisałem los Ukrainki, która została sprzedana. Jechała do pracy, ale nie wiedziała gdzie i do jakiej. Człowiek, który ją wiózł, dostał za nią 30 dolarów. Na miejscu, czyli w bogatym domu w Warszawie, dostała pokój w piwnicy, obok kotłowni, do którego światło wpadało tylko wąskimi otworami przy suficie. Żenia, bo tak ma na imię, została potraktowana nieludzko. Sprzątała dom, ale zabroniono jej używać odkurzacza, czy mopa. Była zmuszana ciągle, czasem nawet przez kilkanaście godzin dziennie, pracować na kolanach. Ma je tak zniszczone, że nie może założyć latem sukienki. Była wyzywana od najgorszych, a kiedy zażądała wypłaty, to została wyrzucona na bruk. Musiała zimą spać kilka nocy na ulicy, między śmietnikami. To wstrząsająca historia, pokazująca, jak traktowani są w Polsce migranci.
Dlaczego w Polsce nie szanuje się pracowników? Kwestia pańszczyźnianej mentalności?
Niestety, wciąż niektórzy pracodawcy w Polsce czują się niczym pan na folwarku. Uważają, że skoro dają pracę, to ludzie powinni być im wdzięczni. A nie widzą, że często jakość tej pracy jest kiepska, a wynagrodzenie najniższe z możliwych. To efekt sytuacji na rynku pracy, którą mieliśmy w Polsce przez lata. Sytuacji wysokiego bezrobocia, w którym pracownicy mają niewielkie pole manewru. Często nie mają wręcz wyboru, bo np. mają dzieci na utrzymaniu, spłacają kredyt. Zaciskają więc zęby i zgadzają się na niekiedy niegodne i odczłowieczające warunki pracy. Muszą znosić to, że szef ich wyzywa, nie szanuje. Ludzie się tak męczą latami. Nierzadko przez całe życie.
Mnie osobiście bulwersuje to, że im bardziej jakaś praca jest pożyteczna dla ogółu, tym mniej „należy” za nią płacić. Nauczyciele, pielęgniarki, ratownicy medyczni – wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby ci ludzie zniknęli. A wykonują niebywale ciężką i odpowiedzialną pracę.
To prawda. Niestety tak jest, że praca pielęgniarki, ratownika medycznego, czy nauczyciela w krótkim terminie nie przynosi zysku. Te stanowiska nie zarabiają na siebie, jak np. sprzedawcy. Tak niestety działa wolny rynek. Wyżej niż edukację, czy ratowanie ludzkiego życia wycenia pracę np. osoby obsługującej w imieniu firmy Facebooka. A co jest ważniejsze? Ludzkie życie, czy promocja i budowanie marki w social mediach? W logice rynkowej to drugie, bo przynosi zysk.
Jakie masz dalsze plany? Będzie druga książka? Historii w zanadrzu masz pewnie mnóstwo.
Tak. Zaczynam pracę nad drugim projektem reporterskim, którego efektem będzie książka. Jej roboczy tytuł to „Zapaść”. Jej tematem będzie życie w średnich miastach, którym grozi marginalizacja, wyludnienie i gospodarcza stagnacja. Chciałbym dać głos tym, których często nie słychać z perspektywy największych aglomeracji. I pokazać miejsca, które - mimo niekorzystnego położenia - są dobrym miejscem do życia.