Śmierć w okamgnieniu
O motocyklistach mówi się: dawcy nerek. To złe określenie, bo większość z nich rozbija się tak, że nie ma z czego pobierać organów
15.09.2005 | aktual.: 15.09.2005 12:28
Świadkowie mówili niewiele. Tylko tyle, że motocykl pojawił się jak błyskawica, a zaraz potem słychać było potworny huk... Kilka sekund wcześniej 34-letnia kobieta podjechała lanosem do jednego z łódzkich skrzyżowań. Gdy zapaliło się zielone światło, ostrożnie ruszyła do przodu. Jadąca z boku honda CBR nie zdołała wyhamować – z prędkością 200 km/h wbiła się w auto. Potężny motocykl zmiażdżył kierującą samochodem kobietę, 27-letni motocyklista również zginął na miejscu. W wypadku ranne zostały dwie inne osoby – pasażerka motocyklisty i pasażerka auta. Obie z ciężkimi obrażeniami trafiły do szpitala. One przeżyły...
Przeżył również motocyklista, który kilka lat temu pod Toruniem, na prostym odcinku drogi, zderzył się czołowo z samochodem osobowym. Chwilę wcześniej zabrał się do wyprzedzania furgonetki, lecz miał za małą prędkość i za wysoki bieg. On nie zdołał zredukować i nie starczyło mu mocy, by uciec; kierowca samochodu nie zdążył wyhamować. Na szczęście prędkość sumaryczna obu pojazdów nie była na tyle duża, by wgnieść motocyklistę w samochód – po zderzeniu wyleciał w powietrze, przelatując nad autem. Niestety, wsiadając na motocykl, 18-latek nonszalancko nie zapiął kasku. W czasie lotu „skorupa” spadła i motocyklista z nieosłoniętą głową uderzył w krawężnik. Świadomość odzyskał kilka miesięcy później, mając za sobą trepanację czaszki, a przed sobą – wieloletnią rehabilitację i częściowe inwalidztwo do końca życia. W chwili wypadku chłopak był już właścicielem prawa jazdy – zrobił je dokładnie dzień wcześniej...
Skopane worki
O nierozsądnych motocyklistach mówi się: dawcy nerek. Lecz to określenie nie do końca zgodne z prawdą. W latach 80. poszkodowani w wypadkach komunikacyjnych stanowili około 90% wszystkich dawców narządów, dziś – znacznie mniejszy odsetek. Co zmieniło się od tego czasu? Prędkość. Choć 20 lat temu na polskich drogach jeździło niemal dwa razy więcej motocykli niż dziś (ok. 2 mln), rodzime wuefemki, wueski, enerdowskie emzetki i czeskie jawy pokonywały szosy z przeciętną prędkością 80 km/h. Obecnie, przy dwu-, trzykrotnie wyższych osiągach, motocykliści rozbijają się tak, że nie ma z czego pobierać organów. Załogi ambulansów ratunkowych między sobą mówią o nich: skopane worki, mając na myśli rozległość wewnętrznych obrażeń... „A niechby się zabijali”, pisze na jednym z forów internauta sanitariusz. „Ale z drugiej strony, żal człowieka bierze, gdy patrzy na te dwudziestoparoletnie ciała”. No właśnie, przeciętny niemiecki czy brytyjski motocyklista to 40-latek, który po dwóch dekadach jeżdżenia samochodem
przesiadł się na jednoślad. I wśród ginących na drogach Europy Zachodniej motocyklistów to właśnie mężczyźni w średnim wieku stanowią najliczniejszą grupę. W Wielkiej Brytanii problem stał się na tyle poważny, że zwrócił uwagę Izby Lordów. – Powiodło im się zawodowo, więc myślą, że nadal mają 20 lat i kupują motocykle. Ale nie mają już takiego refleksu – smutno konkludował jeden z lordów.
Oni już nie mają refleksu, a nasi motocykliści jeszcze doświadczenia – dodajmy. – To prawda – potwierdza Marcin Szyndler z Komendy Głównej Policji. – Wśród powodujących wypadki motocyklistów przeważają ludzie młodzi, tuż przed lub po dwudziestce. O jak dużej skali zjawiska mówimy? W 2004 r. odnotowaliśmy 892 wypadki spowodowane przez motocyklistów, w wyniku których śmierć poniosły 143 osoby, a 1002 zostały ranne. Najczęstszy powód śmierci? Nadmierna prędkość. W tym samym 2004 r. motorowerzyści, poruszający się zatem kilka razy wolniejszymi jednośladami, spowodowali niewiele mniej, bo 590 wypadków, w których zginęło 39 osób, a 648 odniosło rany.
Kierowcy bez wyobraźni
Drogowi zabójcy – mówią o motocyklistach inni uczestnicy ruchu drogowego. Ale czy to uzasadnione opinie? W 2004 r. doszło w Polsce do 51 tys. wypadków drogowych, czyli niecałe 900 spowodowanych przez motocyklistów zdarzeń to niespełna 2% całości. Tragedie, jak ta z łódzkiego skrzyżowania, zdarzają się jeszcze rzadziej – zdecydowana większość ofiar motocyklistów to oni sami, ewentualnie ich pasażerowie. Samobójcy? Cóż, wielu motocyklistów zdaje się ignorować fakt, że rozpędzonej maszyny nie można zahamować w miejscu. Że wypadek przy dużej prędkości grozi wypadnięciem z siodełka. I lotem, zakończonym na drzewie, słupie bądź masce samochodu. Z drugiej strony, nie bez winy są również kierowcy samochodów. To oni wprowadzają na drogach „prawo większego”. Świadomie zajeżdżając, co nie zdarza się tak rzadko, popełniają czyn kryminalny – dla kierowcy auta muśnięcie błotnika to żaden problem, dla motocyklisty może oznaczać upadek, a w konsekwencji kalectwo albo śmierć. Jednak najczęściej szkodzą zupełnie nieświadomie.
Na przykład nie rozumiejąc, że jednoślady mają znacznie większe przyspieszenie. I że dostrzeżone przed chwilą w lusterku, za moment będą tuż przy samochodzie. W takich okolicznościach skręcanie autem w lewo to wręcz zaproszenie, by rozpędzony motocykl uderzył w jego bok. No właśnie, zderzenia boczne, a zaraz obok zderzenia czołowe – to jedne z najczęstszych schematów wypadków drogowych w Polsce. By zmniejszyć ich liczbę, policja stara się zwalczać drogowe piractwo także wśród motocyklistów. Przy czym na celowniku nie są tylko amatorzy takich zabaw jak bicie rekordów prędkości na drogach publicznych. „Świece”, czyli jazda na tylnym kole przy „zalecanej” prędkości 200 km/h, albo jazda bez trzymanki – setką, na stojąco, z rękoma uniesionymi bądź założonymi pod pachy – również spotykają się z policyjną reakcją. – Pościg rzadko kiedy wchodzi w grę, bo jest zbyt niebezpieczny dla innych kierowców – mówi Marcin Szyndler. – Zdarza się za to, że przed przejściem dla pieszych z nieoznakowanego samochodu wyskakuje
funkcjonariusz i wyciąga kluczyk ze stacyjki wcześniej namierzonego motocyklu. Stosujemy również fotoradary i samochody z kamerami wideo. Ale widocznego zmniejszenia wypadków nie będzie, dopóki nie wybudujemy dróg z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami. Co najmniej dwupasmowych, z jezdniami w przeciwnych kierunkach odgrodzonymi pasami zieleni i barierami energochłonnymi. Na takich drogach również zdarzają się wypadki, ale ich prawdopodobieństwo jest znacznie niższe.
Adrenalinowy kop
„Przeciętny człowiek nie może zrozumieć, dlaczego zakładamy skórzane kurtki, spodnie i wsiadamy na motocykle. Nie jest w stanie pojąć, po co narażamy życie, wyciskając z naszych maszyn maksymalne prędkości. I nie zrozumie tego, dopóki sam nie spróbuje”, pisze internauta na forum dla motocyklistów. Spróbowałem. Z przymusu (brak uprawnień i niemal zerowe doświadczenie) jako „plecak”, czyli pasażer. Ze znajomym, nieświadomym tego, że moje zainteresowanie nie wynika jedynie z chęci poznania czegoś nowego, ale przede wszystkim z reporterskiej konieczności. I co?
Entuzjaści motocykli, przekonując o ich zaletach, mówią o „adrenalinowym kopie” („czujesz, że naprawdę żyjesz!”), który pojawia się dzięki ogromnym przyśpieszeniom i prędkościom. I rzeczywiście, „grzejąc” 210 km/h, łatwo o euforyczny nastrój. Nie wiem, jak konkretnie odbierają to inni – mnie przypominały się zabawy z przeszłości (przyznaję, niezbyt mądre), gdy jako chłopiec pędziłem rowerem za autobusami komunikacji miejskiej. Brak oporu powietrza sprawiał, że poczciwy składak osiągał prędkości dla mnie wówczas niebotyczne... Potężny silnik „suki” (od marki motocykla – suzuki) również zdawał się ignorować opór powietrza, a przynajmniej rozdzierać je bez większego trudu.
To wrażenie potęgowały wyprzedzane co rusz samochody. Jak każdy kierowca nieraz, intencjonalnie, doganiam jadące przede mną auta. Cały manewr wraz z wyprzedzeniem trwa z reguły kilkadziesiąt sekund, w trakcie których mam okazję przekonać się, czy za kółkiem siedzi kobieta, czy mężczyzna, jaka jest rejestracja wozu, kto był jego dilerem itp. – słowem, zarejestrować kilka nic nieznaczących szczegółów. Bywa, że prowadzący doganiane auto nagle wyrywa do przodu, zostawiając mnie z nogą na pedale gazu przyciśniętą maksymalnie do podłogi. Na „suce” trudno o tego rodzaju obserwacje i frustracje – motocykl, z zadziwiającą „katamaryniarza” (tj. kierowcę auta) lekkością i niemal w okamgnieniu, dopędzał i zostawiał z tyłu auta jeszcze przed chwilą widoczne daleko z przodu.
Jest jednak pewne „ale” – policjanci nazywają kierowców jednośladów niechronionymi uczestnikami ruchu drogowego. No właśnie – świadomość, że „strefa zgniotu” to w środowisku motocyklistów określenie sarkastyczne, potrafi zniechęcić wielu potencjalnych amatorów rajdowych wrażeń. Mnie zniechęciła... I nie zmieniły tego inne, w sumie dość racjonalne argumenty – że motocykl nie musi stać w korku, że do zaparkowania potrzebuje dwóch metrów kwadratowych, wreszcie że spala mniej niż przeciętny samochód. Bo ostatecznie w polskich warunkach jednoślad to pojazd sezonowy. Z jednym za to mogę się zgodzić bezdyskusyjnie – z hasłem, które przewija się na motocyklowych forach: „Nieważne, co masz pod d... ale nad nią”. Znaczy w głowie...
Marcin Ogdowski