Śmierć w kosztach
Statek poszedł na dno – mówi górnik spod „Halemby”. – Jak było na dole, nie powie nikt, bo wszyscy zginęli. – Naprawdę nic do końca nie wiadomo – powtarzają jak refren inni.
01.12.2006 | aktual.: 01.12.2006 16:48
Jak ginie gdzieś górnik, to czuję, jakby zginął mój kolega, przepracowałem na dole 27 lat – mówi emerytowany cieśla górniczy. Tych śmierci przeżywa kilkadziesiąt w każdym roku. Na milion wydobytych ton ginie na świecie 6 górników. Taka jest cena węgla. Tyle że o pojedynczych wypadkach nie pisze się na pierwszych stronach gazet. Robi się szum, kiedy zdarzy się tragedia. Każdy, kto decyduje się na tę pracę, wlicza śmierć w koszta codziennego zjazdu na dół. Najmniej górników ginie w Stanach, gdzie przestrzega się zasad bezpieczeństwa pracy, ale i pokłady nie są położone tak głęboko. Zresztą tam związkowcy po każdym najmniejszym wypadku dążą do zaostrzenia przepisów chroniących człowieka. Konkretne przypadki inwalidztwa i śmierci górników jak gdyby wymuszają nowe, bezpieczniejsze zasady pracy.
Nie mogło być gorzej
Na „Halembie” przy rabowaniu ściany, czyli wydobywaniu sprzętu za kilkadziesiąt milionów złotych, pracowali górnicy ze spółki zewnętrznej – Górniczego Przedsiębiorstwa Usługowo-Handlowego MARD. 79 ludzi na 4 zmiany. Zjeżdżali do pracy w trudnych warunkach: II stopień zagrożenia tąpnięciem, IV stopień zagrożenia metanowego, klasa B zagrożenia pyłowego. – Nie mogło być gorzej, więcej kategorii do góry nie ma – mówi anonimowy pracownik spółki MARD. – W zeszłym roku też tam był wypadek. W tym roku przed tragedią czujniki również wykazywały niepokojące stężenie metanu.
W „Halembie” zginęli też górnicy kopalniani, których przełożeni posłali na ten sam poziom, choć nie do pracy przy rabunku. A więc i prezes spółki MARD, i dyrekcja kopalni uznali, że człowiek może pracować w takich warunkach. – Czujniki metanowe w kopalniach wiszą w miejscach, gdzie przepływa najwięcej świeżego powietrza, gdyby znalazły się tam, gdzie stężenie metanu jest największe, kopalnia musiałaby stanąć, bo one wyłączają wszystkie urządzenia elektryczne – opowiada pracownik MARD-u.
Nie myśli się o śmierci
– Jak w strefę takiego zagrożenia można było skierować dwóch dwudziestojednolatków? – pyta górnik dołowy, z innej spółki. – To tak jakby robiących prawo jazdy wysłać od razu na rajd.
Wśród ofiar znalazło się dwóch młodych pomocników dołowych, rocznik ’85… – Górnik potrzebuje pomocników, tak jak murarz pracujący na ziemi. A poza tym, w ramach odnowy kadry, tak przysposabia się młodych do pracy – Marianowi Długoszowi, prezesowi MARD-u, czuwającemu od wypadku pod „Halembą”, przeszkadza wzruszenie. – Po dwóch dniach przygotowania teoretycznego młody ma miesiąc szkolenia na dole. Tam się zajmuje, jak ci moi, np. budową kolejek… (Płacz przerywa nam rozmowę). Ci dwudziestojednolatkowie pomagali przy remoncie kolejki w sekcji obudowy zmechanizowanej. Byli poza rejonem zagrożenia...
– Zarówno pracownicy spó- łek i górnicy kopalń powtarzają, że liczy się tylko urobek – mówi dziennikarka Anna Sekudewicz. Zgadzają się na rozmowę zawsze pod warunkiem anonimowości. Boją się, że stracą pracę. Przyszli na kopalnię i do spółek dla pieniędzy.
– Tak mnie przycisnęło: długi, małe dzieci, że się nie myśli o śmierci – mówi pracownik spółki.
– Jeden z moich ludzi miał 59 lat. Chciał popracować tylko do końca roku, bo miał dzieci małe, chciał pomóc rodzinie… – płacze Marian Długosz, prezes MARD-u. Między przetargami
– Kiedy wyciągnęli żywego Nowaka z „Halemby”, zginął inny górnik z prywatnej spółki zewnętrznej, wspomagającej kopalnię. O nim się nie mówiło – opowiada inżynier w innej spółce. – Nie wiemy, czy to był górnik, czy człowiek zatrudniony „z ulicy”, bo tak to wygląda, że oprócz fachowców, w spółkach biorą do pracy ludzi bez żadnych kwalifikacji. W ciągu 5 miesięcy pracy zwolniłem 30 takich osób, nie nadawali się, ale prezes ich zatrudnił, żeby była odpowiednia liczba ludzi do roboty do meldowania dyspozytorowi kopalni. Trzon załogi stanowi 30 fachowców, reszta to tacy „dochodzący”. Po wypadku w „Halembie” związkowcy z „Solidarności” plują na prywatne spółki zewnętrzne. Nagle odkryli, że oszczędzają na bezpieczeństwie, na wynagrodzeniach dla pracowników. A przecież one powstały, jak poinformował mnie radca prawny jednej z kopalń, po to m.in., żeby nie utrzymywać związków zawodowych i całej rozbuchanej administracji. – Pensja pomocnika wynosi u mnie od 1200 do 1500 złotych brutto. Górna granica wynagrodzeń dla
starszych stażem kształtuje się między 2200–2500. Tyle co na kopalni – informuje prezes MARD-u. Pracownicy kopalni prostują, że stawka dzienna górnika pracującego w tak ekstremalnych warunkach wynosi 100 zł plus 60 proc. karty górnika za wysługę. Czyli około 160 zł – nie do porównania z wynagrodzeniami w spółce. Elektrycy jednej z kopalń wręcz zostali zmuszeni do założenia spółki, bo inaczej wylaliby ich z roboty – opowiada inżynier. – „Papiory na łopacie” – tak im powiedzieli. Musieli założyć spółkę. Mieli tę przewagę, że dobrze się znali. – Na kopalni taki oddział zgrywa się i tworzy zespół, a w spółkach grupa ludzi pracuje od przetargu do przetargu, mają tylko umowy-zlecenia – opowiada inżynier. – Bardzo ważne, żeby przy takiej odpowiedzialnej robocie jak rabunek obudowy brygada sobie ufała. Ale na zgranie potrzeba co najmniej roku. A w spółkach ludzie znają się krótko, to utrudnia pracę.
Chory system
W przetargu wygrywa firma, która wykonuje zadanie tanio i szybko. Niektórzy mówią, że wyznaczony termin końca prac zgubił rabujących ścianę na „Halembie”. Musieli zdążyć i nie zważali na złe warunki wskaźników metanu. – Mój mąż nigdy nie zgłasza żadnych zastrzeżeń na dole, bo i po co, i tak nikt nie uwzględni, a musi zarabiać, mamy trójkę dzieci – mówi żona górnika z innej kopalni.
Prezes MA- RD-u do końca czuwa przy „swoich ludziach”. Wyjaśnienia powtarzane od kilkunastu godzin nie przychodzą mu łatwo: – Boże drogi! Na moje szczęście, a może nieszczęście, na tę zmianę zjechało piętnastu… To najlepsi fachowcy… Jak wszyscy w mojej firmie, świetna kadra… (nie umie powstrzymać płaczu, choć to go krępuje). Rabunkarze ścianowi mają najwyższe kwalifikacje, to górnicy z dużym doświadczeniem – cieśle górniczy, elektrycy do 6 tys. wolt… W tej ekipie byli ludzie w różnym wieku. Trzydziestolatkowie, czterdziestolatkowie, pięćdziesięciolatkowie – cały przekrój zawodowy. Opowiada, że odwiedza rodziny tragicznie zmarłych. Przyczyny tragedii zbada prokuratura, NIK, inspekcja pracy. Błędem byłoby dziś kogoś oskarżać. Kopalnia wynajęła tańszą spółkę zewnętrzną, spółka musi sobie radzić, żeby na siebie zarobić...
Łańcuch się zamyka. Winny wydaje się chory system, w którym nie liczy się człowiek. – W tych sektorach, gdzie życie człowieka jest tak mocno narażone, jak w górnictwie, powinno wprowadzić się obostrzenia chroniące je – mówi pracownik Urzędu Górniczego w Katowicach. Ważne, żeby dziennikarze nie pozostawili tematu, kiedy skończy się żałoba.
Barbara Gruszka-Zych