PolskaŚmierć w ciszy inkubatorów

Śmierć w ciszy inkubatorów

W jednej z warszawskich klinik neonatologicznych leży wcześniak, urodzony w piątym miesiącu ciąży. Dostaje silne leki. Jeszcze kilka lat temu nie miałby szans na przeżycie, dziś nowoczesne metody terapii pozwalają ratować noworodki coraz bardziej niedojrzałe, a co za tym idzie - obciążone coraz wyższym ryzykiem zaburzeń rozwoju. Dziecko żyje, choć ma masywny krwotok w mózgu. A to z kolei oznacza, że w najlepszym wypadku życie organizmu będzie trwało jeszcze kilka dni.

Takich dzieci w Polsce rodzi się co najmniej kilkaset w ciągu roku. I zwykle po kilkudziesięciu godzinach od urodzin przychodzi moment, w którym lekarze decydują o zaprzestaniu podawania leków podtrzymujących choćby ciśnienie krwi.

Etyczna "ziemia niczyja"

Jedni mówią o "niekwalifikowanych zgonach okołoporodowych", inni - wprost - o "eutanazji okołoporodowej". Rzecz nie trafia na pierwsze strony gazet, bo pozbawiona jest dramaturgii, która zwykle towarzyszy eutanazji "dorosłej", gdy nieuleczalnie chory człowiek prosi o śmierć. Tu wszystko odbywa się w ciszy inkubatorów. Mały pacjent sam nie ma głosu, jest przedmiotem debat rodziców, lekarzy. To oni podejmują decyzję, czy odłączyć go od wspomagającej aparatury, zminimalizować leczenie - a tym samym przyspieszyć śmierć. A może - jak chcą niektórzy - po prostu pozwolić mu godnie umrzeć? Oto drugi powód, dla którego nie mówiono dotąd głośno o tym problemie - zajmując się nim poruszamy się po etycznej "ziemi niczyjej", gdzie los oczekuje od człowieka podjęcia decyzji, którą wolałby zostawić Bogu. Przykłady zna każdy neonatolog [neonatologia to nauka zajmująca się rozwojem dziecka przez pierwsze 60 dni jego życia - red.]. W Polsce co roku rodzi się kilkadziesiąt dzieci pozbawionych czaszki. Umrą w ciągu kilku dni,
ale ich organy są zdrowe i mogłyby posłużyć czekającym na przeszczep dzieciom. Lekarze i rodzice stawiają sobie pytanie: czym jest wyjęcie serca z ciała takiego bezczaszkowca - eutanazją, która pozbawia życia nieuleczalnie chore niemowlę, czy ratowaniem życia dzięki komuś, komu tego życia nie uda się uratować?

Takie pytania będą się pojawiać coraz częściej. I coraz większe będzie ryzyko złej odpowiedzi. W Polsce, po latach zacofania medycyna noworodkowa ostro gna do przodu - epoki zmieniają się tu co kilka lat, dziś ratuje się dzieci, które piętnaście lat temu nie miałyby szans na przeżycie. Daleko w tyle została jednak etyczna refleksja nad tym postępem. Norma, która decyduje o tym, czy odłączyć aparaturę albo czy pobrać do przeszczepu serce od bezczaszkowca - może więc być za każdym razem inna. Tak jak inne są sumienia lekarzy czy rodziców. Sumienia ludzi, przeżywających takie sytuacje, zmagają się ze straszną odpowiedzialnością. Ludzie, których los zmusił, by decydowali o życiu i śmierci bezbronnego człowieka - lekarze, rodzice chorych dzieci, etycy - mają to samo wrażenie: poruszania się po grząskim, nierozpoznanym gruncie, gdzie nic jest oczywiste. Aby choć trochę usystematyzować jego obraz etycy z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu wraz z neonatologami z tamtejszej Akademii Medycznej zorganizowali
ostatnio program badawczy, z którego materiały lada chwila mają ukazać się w formie książki. Poprzednie programy dotyczyły m.in. etycznych aspektów zapłodnienia in vitro czy aborcji. Teraz, na prośbę lekarzy, dyskutowano problem trudnych do etycznego zakwalifikowania zgonów noworodków. To tam po raz pierwszy pojawiło się pojęcie "eutanazji okołoporodowej".

Cezary Kościelniak, filozof i etyk z UAM, który je zaproponował, nie ma wątpliwości: "Klasyczna definicja eutanazji mówi, że jest to pozbawienie życia osoby chorej lub upośledzonej". A przecież zaprzestanie leczenia dziecka, które i tak umrze, oznacza przyspieszenie jego zgonu. Oddanie śmiertelnie chorego noworodka do transplantacji także oznacza, że po wyjęciu organu dziecko umrze szybciej niż w przypadku nie wykonania zabiegu.

Lekarze wolą nie używać sformułowania zaproponowanego przez Kościelniaka. Ich zdaniem jest ono zbyt naładowane negatywnymi skojarzeniami - zaciemnia obraz zamiast go klarować. Profesor Janusz Gadzinowski, szef poznańskiej Kliniki Neonatologii (również uczestnik poznańskiego programu), codziennie spotyka się z pytaniem, czy dziecka, które i tak umrze za dwa dni, nie odłączyć już dzisiaj. Opowiada: "Podchodząc do inkubatora z takim dzieckiem pytam siebie, gdzie jest granica uciążliwej, beznadziejnej terapii, przed którą przestrzega w swoich pismach nawet Papież".

Dziś w jego klinice podejmuje się próby ratowania nawet wcześniaków urodzonych w 22. tygodniu ciąży, podczas gdy realną granicą przeżycia jest 25. tydzień ciąży, a nawet dzieci urodzone w 27. tygodniu, choć przeżywają, płacą za to straszną cenę, najczęściej trwałego kalectwa. "I tu mam pierwsze pytanie: czy naprawdę męcząc to dziecko rurkami, wtłaczając w nie tlen, kłując igłami i uzyskując za to dla niego kolejne dwie doby cierpienia, mam prawo mówić, że to zwycięstwo medycyny?" - mówi profesor Gadzinowski.

Szymon Hołownia jest dziennikarzem tygodnika "Newsweek Polska".

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)