Słownik, a w nim... same wulgaryzmy
Uwaga, tekst dozwolony od lat 18. Wystąpią w nim w roli głównej bardzo brzydkie słowa na „k”, na „ch” oraz na „j” i na „p”. „I to niemal, k…, wyłącznie” – powiedziałoby ze zdziwieniem wielu naszych rodaków – ostrzega Jacek Antczak, który dotarł do słownika rzeczywistej polszczyzny Anno Domini 2011, składającego się tak naprawdę z... czterech wyrazów
08.01.2011 | aktual.: 10.01.2011 10:23
Tego, co stworzyli wrocławscy i łódzcy naukowcy wraz ze studentami, nawet senator Roman Ludwiczuk z Wałbrzycha by nie wymyślił. W swojej słynnej dwudziestominutowej rozmowie słowa na „k…” użył wprawdzie 134 razy, ale w niewielu znaczeniach. W „Słowniku polszczyzny rzeczywistej”, który w styczniu 2011 roku ujrzy światło dzienne (nakładem wydawnictwa Primum Verbum), występują tylko cztery wulgarne słowa: „kurwa”, „chuj”, „pierdolić” i „jebać” (podajemy ich pełne brzmienie tylko raz). Za to każde z nich powtarza się kilkaset, a może nawet kilka tysięcy razy. W 350 konfiguracjach.
Tego słownika nie da się czytać bez wstępu i części teoretycznej, w której autorzy wyjaśniają wszystkie wątpliwości i założenia swojej pracy. Część stricte słownikową tylko na początku czyta się z uśmiechem na ustach i pewnego rodzaju podziwem dla kreatywności językowej Polaków. Po chwili jednak zaczynają boleć zęby. I przychodzi świadomość, że to rzeczywista rzeczywistość (by sparafrazować klasyka), że tak mówią Polacy. Nie tylko dresiarze. I nie tylko na ulicy. Polacy mówią k…mi. No i ch…mi.
Dzięki twórcom słownika dowiadujemy się także, że wielu naszych rodaków używa do porozumiewania się właściwie wyłącznie czterech słów i ich derywatów – bo już słowo „piz…” występuje szczątkowo (i wypadło ze słownika, jak by stwierdzili jego bohaterowie: „w piz…”).
Fakt, komunikują się za pomocą tego językowego kwartetu w sposób niezwykle urozmaicony i wbrew pozorom sensowny. Ale możliwość zaznaczona w cytacie na okładce, że pierwsze polskie zdanie, nie zapisane w Księdze Henrykowskiej w 1270 roku, tylko wypowiedziane na polskiej ulicy w 2011, brzmiałoby: „Daj, ać ja pobruszę, a ty, k..., poczywaj”, jest mało optymistyczna. A właściwie przerażająca.
Na ch… takie badania
„A: – Czemu tam idziemy, kurwa?
B: – A gdzie mamy iść?
(dwóch jegomościów, Wrocław, 5.09.2009, godz. 21.35)”
Ten przykład kilkakrotnie zacytowany w słowniku opracowanym przez zespół naukowców i studentów z Zakładu Projektowania Komunikacji Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego i ich kolegów z łódzkich uczelni, który nazwał się „jankomunikant” (Anna Barańska, Monika Bednorz, Piotr Fąka, Anita Filipczak, Michael Fleischer, Michał Grech, Kamila Jankowska, Annette Siemes, Mariusz Wszołek) dobitnie pokazuje, o co w nim chodzi, po co i w jaki sposób powstawał.
Istnieje już kilka opracowań, które zajmują się wyłącznie przekleństwami i wulgaryzmami, przygotowanych na przykład przez antropologa kultury Ludwika Stommę („Słownik polskich wyzwisk, inwektyw i określeń pejoratywnych”) i językoznawcę Macieja Grochowskiego („Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów”). I choć sypią przykładami, opisują jednak głównie etymologię tych słów i analizują je z perspektywy lingwistycznej.
– My postanowiliśmy uzupełnić te opracowania i zbadać wulgaryzmy nie jako zjawisko językowe, lecz komunikacyjne – wyjaśnia pomysłodawca „Słownika rzeczywistej polszczyzny” profesor Michael Fleischer z Uniwersytetu Wrocławskiego. – Nasz zespół pracował więc nie w bibliotekach, tylko… normalnie sobie żyjąc, chodząc po ulicach, jeżdżąc tramwajami po Wrocławiu i Łodzi. Po prostu słuchaliśmy, jak ludzie ze sobą rozmawiają, jak się komunikują i co z tego wynika.
Naukowcy rzadko nagrywali zasłyszane zdania – ze względu na własne bezpieczeństwo. Co jest zrozumiałe, gdy się przeczyta w słowniku niektóre hasła:
„zły/nienormalny – wzmocnienie – Patrzył na mnie ch… je…, to mu zaje…m”
„uderzyć/bić – groźba – Jeb… cię czy się zamkniesz już?”
„uderzyć/bić – stwierdzenie faktu – Jeb… to mało, zaje… trzeba!”
Najczęściej więc notowali te dialogi i monologi, gdy „badani” sobie poszli.
– Latem przy upale nie była to specjalnie trudna praca, wystarczy, że otworzyłem okno, a gdy niektórzy moi sąsiedzi też mieli otwarte, mogłem włączyć komputer i od razu wpisywać to, co słyszałem – opowiada profesor Fleischer.
Dzięki obserwacji autentycznych zjawisk komunikacyjnych typu face-to-face badacze stwierdzili, że „przeważająca ich większość realizowana jest przy znacznym udziale czterech, pięciu słów, umożliwiających mówienie za ich pomocą praktycznie o wszystkim, a w dużym zakresie – tylko za ich pomocą”.
– Po pewnym czasie stworzyliśmy bank danych z 350 przykładami, czyli zdaniami zawierającymi jedno z tych słów – wyjaśnia Mariusz Wszołek, jeden z badaczy, student Uniwersytetu Wrocławskiego. – Następnie dla każdego z tych słów – na „ch”, na „k”, na „p” i na „j” – szukaliśmy semantyki. Sprawdzaliśmy, co one znaczą w danym zdaniu, czy też jakie znaczenia mogą przybrać. Potem odnotowaliśmy ich funkcje.
Pie…ą, ale kreatywnie
Jak uważają twórcy słownika rzeczywistej polszczyzny, szybko okazało się, że konstatacje autorów „słownika wulgaryzmów”, iż te słowa nie mają semantyki (czyli że są używane wyłącznie jako przecinek), to bzdura. – Wręcz przeciwnie, mają gigantyczną semantykę. Tylko przy słowie „k…” doliczyliśmy się czterdziestu siedmiu funkcji – tłumaczą badacze. Pisząc prościej, „k…” i jej pochodne służą Polakom na przykład do wyrażenia:
a) dezaprobaty (badacze usłyszeli to w tym sensie aż 88 razy):
Wyj… się jak chuj, ja pie…, co za ku… typ! (komentarz przy skokach narciarskich) – w znaczeniu „cóż”
lub
„Bo klej ku… ch…y, rozwinęła się taśma pie…, wszystko się rozwinęło w pi…” – w znaczeniu „cholera”
b) stwierdzenia faktu (61 razy):
Ku…, jakie to życie jest posrane. Noż, ku… mać, tu się żyć nie da. W ku… je…, no” – w znaczeniu „ach”
c) złości:
„Stara ku… napie… w telefon, a ja tu browarka sączę” – w znaczeniu „kobieta”
d) groźby:
Tak mu zakur…, że mu, ku…, nos złamałem” – w znaczeniu „uderzyć”
e) zdziwienia:
Ku…, jak to, ku…, usłyszałem, to mnie, ku…, z zawiasów wypie…ło – w znaczeniu „w rzeczy samej”
f) wzmocnienia:
„W ogóle przystojny, zaje…, ku…, koleś” – w znaczeniu „w rzeczy samej”
g) zachwytu:
Byłem, ku…, stary na rybach. Wyj…a. Zaj…e. Ale mówię ci, ku…, zaje… było” – w znaczeniu wykrzyknika.
h) potwierdzenia:
„A ja się, ku…, czuję właśnie jak w „Dniu świra”! Je… i robotnicy od ocieplania bloku od siódmej rano wiercą mi balkon” – w znaczeniu „w rzeczy samej”.
Jak przypominają autorzy słownika, „k…ę” i pozostałe trzy słowa często stosuje się też w codziennej komunikacji jako:
a) jokera (takie użycie dane-go słowa, które zastępuje wiele innych możliwych słów lub nawet… wszystkie):
„Mój wujek ma, ku…, no ten, ku…, taki betonowy, ku…. Wyje…y. A jaki duży, ku…” – w znaczeniu „wszystkiego” i „przecinków”.
b) palimpsestu (skomasowane sformułowanie stosujące wiele wulgaryzmów):
„Weź mnie nie wku…, bo ci je…. Śpiewałam, ku…, również. Nie, generalnie mam to w du…, co ty mówisz, bo, ku…, ja wiem swoje” – w znaczeniu „przecież”.
c) otwieracza (zastosowanie wulgaryzmu, które służy do rozpoczęcia wypowiedzi czy zasygnalizowania jej początku, mając przy tym znikomą lub żadną semantykę):
„Ku…, i choć to nie na temat, to dodam – ja pie…lę!” – w znaczeniu „w rzeczy samej”
Kim są je… dresiarze
Niestety, nie chodzi wyłącznie o ludzi ubranych w strój sportowy Adidasa, Nike, Pumy lub ich podróbki. Oczywiście, ta grupa społeczna jest najliczniej reprezentowana, ale zjawisko komunikacyjne, jakim jest używanie tych czterech słów – jak stwierdzili badacze – nie jest ograniczone ani płcią, ani wiekiem, ani wykształceniem, ani nawet pozycją społeczną czy wrednym charakterem danej jednostki.
Demografia i czynniki społeczne są w tym przypadku drugorzędne. Choć stwierdzenie, że „wszyscy tak mówią”, także nie jest prawdziwe (choć „prawie wszyscy” już bardziej). Podobnie jak nadzieja, że istnieją ludzie, którzy komunikują się zwrotami z „normalnych” słowników języka polskiego. Zdaniem specjalistów od komunikacji społecznej, te słowniki mogłyby spoczywać na półce z literaturą science fiction – taką polszczyzną nie mówi nikt, takiego języka nie m a. To znaczy jest – w tychże słownikach.
– Kategoria dresiarzy jest bardzo, bardzo szeroka, bo my ten termin stosujemy do pewnego typu mentalności, a nie stroju codziennego. W tym sensie dresiarzem nazywamy nie tylko senatora Ludwiczuka, ale i niektórych polskich polityków z najwyższej półki, którzy tych słów nie używają, ale mają sposób myślenia stojący za tym językiem – wyjaśnia Michael Fleischer, dorzucając do tego także na przykład kręgi dziennikarskie (i ich język zasłyszany nie tylko dzięki ukrytym mikrofonom i serwisowi YouTube).
Szef katedry komunikacji dodaje, że nikt z nas nie jest ciągle na imieninach u cioci, gdzie nie wolno używać brzydkich słów – każdemu się zdarzy rzucić mięsem – ale nie u wszystkich jest to równoznaczne z operowaniem totalitarnym sposobem myślenia.
– A dresiarstwo mentalne jest oparte na czarno-białych opozycjach. Na myśleniu, że świat jest strasznie prosty, „my” zawsze mamy rację, a „oni”, ci „inni”, nigdy. To typ aroganckiego, chamskiego zachowywania i komunikowania się, niezależnego od tego, czy ktoś chodzi w dresach czy w garniturze – uważa Fleischer.
Twórcy „Słownika polszczyzny rzeczywistej”, używając pojęcia „osób bezrefleksyjnych” i korzystając z wielu teorii psychologii społecznej, neurofizjologii czy komunikacji, pokazują, jak bardzo dynamiczny i kreatywny jest ten typ języka. Ale, dodają, kreatywny w granicach wyjątkowo prostej i ograniczonej wizji świata ludzi żyjących we wspólnocie mentalnej, emocjonalnej i postrzeganiowej. I ilustrują to licznymi przykładami. Nawet z wycieczki do Toskanii.
Otóż osobnicy, o których mowa, „uczestnicy komunikacji bezrefleksyjnej”, nie są w stanie zrelacjonować swoim kolegom i koleżankom z kamienicy czy bloku typu architektury, jaką zobaczyli w Toskanii, gdyż jedyną architekturą, jaką oni postrzegają, jest architektura własnego bloku (czy kamienicy). Po prostu w Toskanii niczego nie zobaczyli, jako że: „Je…ć tę Toskanię, bo oni tam, ku…, takie poj…e wszystko mają, jakieś ch… takie”.
Polecamy również stronę Naszemiasto.pl