ŚwiatSiła iluzji, iluzja siły

Siła iluzji, iluzja siły

7 listopada 1917 r. w Rosji rozpoczął się wielki eksperyment społeczno-polityczno-gospodarczy, w którego cieniu upłynął cały XX w. Czy ostatni tego rodzaju?

07.11.2007 08:15

"Zagadka spowita tajemnicą, wewnątrz enigma”, to słynne słowa Winstona Churchilla, charakteryzujące komunistyczny Związek Sowiecki. Równie zagadkowy jak samo istnienie okazał się zgon sowieckiego projektu pod koniec 1991 r. ZSRR rozsypał się jak domek z kart, kosmiczne i atomowe imperium, największe państwo na świecie przestało istnieć z dnia na dzień, po krótkim spotkaniu kilku polityków w białoruskiej Puszczy Białowieskiej. Komunistyczny projekt zakończył się w sposób równie nieprzewidywalny, jak rozpoczął. Bo największy paradoks bolszewickiej rewolucji, tego produktu „konieczności dziejowej”, polegał na tym, że zupełnie nie sposób było jej przewidzieć, a jeszcze mniej prawdopodobny wydawał się sukces leninowskiego puczu. Bo jak wyjaśnić fakt, że nieliczna grupa politycznych ekstremistów zdołała przejąć władzę w olbrzymim kraju, a następnie utrzymać ją nie tylko dla samej władzy, ale po to, żeby zrealizować najbardziej woluntarystyczny projekt polityczny w dziejach: projekt „skoku z królestwa konieczności
do królestwa wolności”.

Cena nieprzewidywalności

By zrozumieć fenomen rewolucji bolszewickiej, trzeba najpierw zrozumieć inne, poprzedzające ją, jeszcze bardziej zaskakujące i nieoczekiwane wydarzenie: I wojnę światową. Przełom XIX i XX w. to przecież belle époque, jeden z najpiękniejszych okresów zachodniej cywilizacji. Kwitła gospodarka integrująca się w skali światowej w ramach procesów globalizacji (choć należy pamiętać, że ekonomiczna ekspansja była brutalna i odbywała się w dużej mierze metodą podboju kolonialnego). Na skutek rewolucji technologicznej – która dała telegraf, telefon, elektryczność, rozwój kolei i żeglugi – w bezprecedensowym tempie rosła produktywność przemysłu, przynosząc wzrost zamożności wszystkim warstwom.

Świat stał się globalną wioską. Dzięki nowym środkom łączności katastrofa „Titanica” w 1912 r. była wydarzeniem, o którym wszyscy wiedzieli natychmiast. Intelektualiści pisali z optymizmem, że na skutek globalnej komunikacji powstaje globalna opinia publiczna, najlepszy gwarant pokoju. Globalny rynek działał nie gorzej niż dzisiaj, a ówczesny mieszkaniec cywilizowanego świata – jak pisał słynny XX-wieczny ekonomista John Maynard Keynes – „uważał ten stan rzeczy za normalny, pewny raz na zawsze i niepodlegający zmianom, chyba że na lepsze, a każde odchylenie od niego za zaskakujące, skandaliczne i możliwe do uniknięcia”. 1 lipca 1913 r. z wieży Eiffla popłynął w świat po raz pierwszy oficjalnie sygnał czasu, pieczętując proces globalnej integracji.

Ba, gospodarczej prosperity towarzyszyła emancypacja polityczna coraz większych mas społeczeństwa. W Europie rozwijały się systemy parlamentarne. W Niemczech partia socjaldemokratyczna, reprezentująca interesy robotnicze, była jednym z najsilniejszych ugrupowań. W przestrzeni idei dominowały liberalizm i socjalizm, odwołujące się do dziedzictwa Oświecenia i postępu. Choć nurty te były w politycznym konflikcie, jednak dotyczył on głównie metod dojścia do podobnych celów, określonych przez rewolucję francuską: stworzenia społeczeństwa de facto bezklasowego, opartego na triadzie liberté, egalité, fraternité. Wszyscy chcieli dobrze, dlaczego wyszło inaczej? Totalna mobilizacja

Rewolucja francuska doprowadziła do końca specyficzny dla Europy proces konsolidacji idei narodu z ideą państwa. Konsolidacja ta polegała m.in. na rozszerzeniu pojęcia narodu na lud, całą wspólnotę obywatelską, a następnie jej zaangażowaniu w sprawę obrony nowej republiki. Polityczna emancypacja oznaczała jednocześnie totalną mobilizację (to rewolucyjna Francja zrodziła ideę wojny angażującej całe społeczeństwo, dzięki m.in. poborowi powszechnemu).

Francuskie wynalazki – zarówno demokracja, jak i powszechna mobilizacja – upowszechniły się w Europie pod koniec XIX w. Jednocześnie nastąpił niebywały rozwój technologii, również militarnych.

Świat belle époque był więc wielką beczką prochu. Jednocześnie trwał wielki zamęt intelektualny i psychologiczny: przyspieszenie życia, zmiany technologiczne prowadzące do redefinicji podstawowych pojęć, jak czas i przestrzeń, industrializacja powodująca wykorzenienie wielkich mas ludzkich, radykalna zmiana obrazów świata na skutek rewolucji w matematyce i fizyce (Einstein i teoria względności!) prowadziły do tęsknoty za czymś trwałym, za kotwicą, która jednakże nie powstrzymywałaby dalszego postępu. Kotwicą tą okazała się idea narodu, twierdzi François Furet, historyk francuski, w młodości komunista, później współautor słynnej „Czarnej księgi komunizmu”, specjalista w dziedzinie rewolucji politycznych. Nacjonalizm na początku XX w. stał się nową religią.

Religią silniejszą od wydawałoby się głównych sił sprawczych nowoczesności, nie znającego granic kapitału i nie znającej ojczyzny internacjonalistycznej klasy robotniczej. Gdy więc po zamachu w Sarajewie Austro-Węgry postawiły Serbii ultimatum, wojna wbrew wszystkim wcześniejszym prognozom zyskała masowe poparcie polityków, mieszczan, intelektualistów i robotników. Wyjątek stanowił Lenin i bolszewicy nierozumiejący wojennego zapału.

Wszyscy chcieli ginąć za ojczyznę. Wybuchła więc – znowu odwołam się do określenia Fureta – pierwsza wojna demokratyczna, tym samym jednakże pierwsza wojna o charakterze totalnym. „Zastanawiam się, dlaczego czułem się zagubiony, osłabiony, moralnie zmiażdżony po I wojnie, bez porównania bardziej niż po II, mimo że katastrofa była wtedy stokrotnie większa. Otóż dlatego, że owa I ugodziła w nasze najgłębsze pokłady, w sam fundament naszego dotychczasowego świata. (...) Druga wojna, ze Stalingradem i Oświęcimiem, o ile przecież straszniejsza! – była, w porównaniu z tamtym stanem, już tylko oczywistością” – wspominał niemiecki pisarz Ernst Jünger, pięciokrotnie ranny w I wojnie, twórca pojęcia totalnej mobilizacji.

Prowojenna euforia szybko ustąpiła miejsca przerażeniu i masowemu niezadowoleniu z niekompetencji rządów, a niezadowolenie to przybrało szczególny charakter w Rosji, kończąc się rewolucją lutową 1917 r. i zniesieniem caratu. Rosja była krajem ciągle de facto feudalnym, próbującym jednak od lat 80. XIX w. intensywnie się modernizować. Szybkie uprzemysłowienie odbywało się głównie kosztem chłopów, a z kolei tworząca się w wielkich miastach klasa robotnicza pozbawiona była jakichkolwiek praw socjalnych i politycznej reprezentacji. Na wybuchy niezadowolenia społecznego rosyjska władza odpowiadała tradycyjną, sprawdzoną metodą, czyli siłą. Siły tej zabrakło w 1917 r., po trzech latach wyniszczającej wojny totalnej, odsłaniającej skrajną nieudolność caratu i słabość Rosji. Do zainicjowania wybuchu wystarczyło, że na skutek złej pogody do Petersburga nie dotarły transporty z żywnością. 8 marca robotnicy rozpoczęli strajk chlebowy, który zamienił się w spontaniczną rewolucję, do której przyłączyli się żołnierze. Po
kilku dniach car abdykował. Przewrót wyzwolił olbrzymią energię politycznego zaangażowania, przejawiającą się w niezliczonych komitetach i radach robotniczych, żołnierskich, chłopskich. Nad energią tą nie był w stanie zapanować słaby tymczasowy rząd Aleksandra Kierenskiego. Kraj pogrążał się w chaosie.

Pucz bolszewików

François Furet nie ma wątpliwości, że kluczem do zrozumienia tego, co się stało 7 listopada 1917, jest Lenin. Po pierwsze, Lenin jako wielki innowator polityki, wynalazca nowego typu partii-maszyny. Partia leninowska to struktura zdyscyplinowana, z wewnętrznym podziałem pracy, w której jednostkowe ambicje rozpływają się w kolektywnym „my” jednego celu i jednego zadania.

Po drugie, Lenin – interpretator Marksa, który rewolucyjną doktrynę „skoku z królestwa konieczności do królestwa wolności” adaptował, wbrew mistrzowi, do warunków rosyjskich, projektując rewolucję proletariacką w kraju bez proletariatu. Niedostatek ten wypełnić miała właśnie partia, awangarda ruchu robotniczego odpowiedzialna za wpojenie rewolucyjnej świadomości niedojrzałym jeszcze masom.

Po trzecie, Lenin jako człowiek politycznej woli, gotowy podejmować odpowiednie decyzje mimo pozornie nieodpowiednich warunków, wbrew wszystkim. Kluczowym momentem dla rozwoju idei rewolucji bolszewickiej był kwiecień 1917 r., kiedy Lenin ogłosił, że nadeszła konieczność rewolucyjnego przejęcia władzy. Podobno nawet Nadieżda Krupska stwierdziła, że jej mąż zwariował. Wszak bolszewicy wówczas praktycznie nie liczyli się na politycznej scenie. Zadziałała jednak polityczna maszyna-partia, której emisariusze przeniknęli do rozdyskutowanych sowietów, podszeptując program działania i pozyskując sympatię populistycznym hasłem „cała władza w ręce Rad!”. W ogarniającym kraj chaosie Lenin potrafił stworzyć wrażenie, że jego partia dysponuje spójnym projektem politycznym i jest gotowa sięgnąć po leżącą na ulicy władzę. Podobnym geniuszem decyzyjnym wykazał się Lenin rok później, w marcu 1918 r., kiedy znowu wbrew niemal wszystkim przeforsował separatystyczny pokój z Niemcami, który przeszedł do historii pod nazwą
pokoju brzeskiego. Ten ruch pozwolił przetrwać rewolucyjnej władzy, która zyskała czas, by się skonsolidować, stosując m.in. wypróbowaną przez francuskich jakobinów metodę terroru.

Obozy w obozie wolności

Sam jednak terror nie wyjaśnia powodzenia komunistycznego projektu, a następnie wieloletniego trwania Związku Sowieckiego, ojczyzny socjalizmu, której przykład jednych przerażał, innych fascynował. Zdaniem amerykańskiego historyka Martina Malii, sowiecki fenomen polegał na cyklu symbolicznych zawłaszczeń. Otóż najważniejsze dwa przesłania epoki Oświecenia i rewolucji francuskiej mówiły, że ludzkość skazana jest na postęp, którego gwarantem jest naukowe opanowanie i poddanie Natury Rozumowi, oraz że celem rozwoju społecznego jest równość.

Zdaniem wielu wpływowych myślicieli XIX w. syntezą tych dwóch aspektów rozwoju ludzkości miał być socjalizm. Jednocześnie XIX w. dostarczył dowodów, że postęp faktycznie istnieje, ludziom żyje się coraz lepiej, co świadczyło, że historia ma sens i zmierza do jakiegoś celu. Kataklizm I wojny obnażył słabości projektu liberalnego kapitalizmu, otwierając pokusę wypróbowania socjalistycznej alternatywy. W takim to momencie w otchłani dziejów eksplodowało nieoczekiwane wydarzenie, rewolucja i jej cel: budowa państwa socjalistycznego (pierwotnie celem tym miała być rewolucja światowa, pomysł budowy socjalizmu w jednym kraju wydawał się absurdalny, ale rzeczywistość, w tym przegrana w 1920 r. wojna z Polską, zmusiła bolszewików do rewizji planów). Wniosek stąd już prosty: to w Rosji Sowieckiej, a potem Związku Sowieckim jako ojczyźnie socjalizmu spełnić się miały dzieje i powstać miało „królestwo wolności”.

Fenomen Związku Sowieckiego w dużej mierze polegał na zdolności podtrzymywania tej iluzji spełnionego socjalizmu. Zyskała ona nową legitymizację po II wojnie światowej, której głównym zwycięzcą był stalinowski ZSRR, a zwycięstwo to symbolizowało triumf socjalizmu nad faszyzmem. Jednocześnie ZSRR jako główny uczestnik antyhitlerowskiej koalicji stał się, siłą rzeczy, jednym z uczestników „obozu wolności”, interesującym wzorem do naśladowania dla licznych ruchów antykolonialnych, które nabrały impetu po II wojnie. Później jednak odsłonięcie prawdy o Gułagu i zbrojne interwencje ZSRR: Berlin 1953 r., Budapeszt 1956 r., Praga 1968 r., w końcu w 1979 r. inwazja na Afganistan podkopały wiarę w uniwersalizm sowieckiego projektu wśród najzagorzalszych nawet sympatyków. Gdy więc siła iluzji wyczerpała się – spostrzega Furet – niezniszczalne imperium rozsypało się jak domek z kart i niemal nikt nie zauważył, jak na Kremlu w grudniu 1991 r. flagę sowiecką zastąpiła flaga Federacji Rosyjskiej. Martin Malia proponuje, by
dzieje XX w. wraz z doświadczeniem sowieckim czytać jak tragedię, za wzór podając „Oresteję” Ajschylosa. To w niej ród Atrydów dotknięty zostaje przekleństwem, na mocy którego przemoc będzie rodzić przemoc, a zbrodnia zbrodnię do czasu, aż akumulacja cierpienia nie wyciszy destrukcyjnej energii. Europa została dotknięta takim przekleństwem w 1914 r., uruchomiona wówczas przemoc o kosmicznym wręcz wymiarze wygasła dopiero po katharsis II wojny, doprowadzając jednak przy okazji do uruchomienia przemocy rewolucyjnej w 1917 r., rozpoczynającej nową tragedię, której ostatnim aktem był rozpad ZSRR.

Liberalne złudzenia

Upadek Związku Sowieckiego nie oznacza jednak końca historii – jak to ogłosił Francis Fukuyama – podobnie jak końcem historii nie było powstanie ojczyzny socjalizmu. Wiara, że wraz z rozsypaniem się domku z kart komunistycznej iluzji wróciliśmy do jedynej rzeczywistości, której synonimem jest liberalna demokracja, to złudzenie. I chodzi tu nie tyle o kwestionowanie liberalnej demokracji jako systemu niedoskonałego, ale najlepszego, jaki wymyślono, ile o przyjęcie do wiadomości, że wcale nie gwarantuje ona zbudowania bezkonfliktowego społeczeństwa, skoncentrowanego na pomnażaniu bogactwa i wolnego od politycznych namiętności.

To w liberalnym kapitalizmie przełomu XIX i XX w. powstały warunki do wybuchu I wojny, bez której nie sposób sobie wyobrazić późniejszego sukcesu Lenina. Komunizm, podobnie zresztą jak nazizm i faszyzm, to symptomy kapitalizmu i zawartego w nim potencjału destrukcji w sytuacji totalnej mobilizacji. W istocie więc dzisiejsze pytanie o rewolucję bolszewicką nie jest pytaniem o zamkniętą kartę historii, ale o niezmiennie aktualną kwestię: w jakich warunkach ten potencjał destrukcji współczesnej cywilizacji może zostać zmobilizowany i czy można rozpoznać znaki zapowiadające nadejście nieprzewidywalnego? To także pytanie o politykę, polityczną wolę i woluntaryzm jako pragnienie popędzania historii.

Może współczesny kapitalizm jest chory na równie poważną, choć trudną do dostrzeżenia chorobę (przecież podobnie jak sto lat temu wszystkie wskaźniki idą w górę, globalizacja postępuje, PKB rośnie, a ludziom żyje się dostatniej) jak kapitalizm przełomu XIX i XX stulecia? Czy 11 września 2001 r. był już takim pierwotnym aktem przemocy, który uwolnił tragiczny cykl eskalacji (Afganistan, Irak, Madryt, Londyn), tyle tylko, że tym razem bez „naukowo” skonstruowanego projektu?

Edwin Bendyk

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)