Siła aparatu
Triumfalna atmosfera towarzysząca kongresowi SLD pokazuje, że partia ta była, jest i będzie najsilniejszą i najbardziej liczącą się siłą na polskiej scenie politycznej. Taka ilość afer i wewnętrznych konfliktów już dawno doprowadziłaby do rozpadu każde ugrupowanie. Każde, z wyjątkiem SLD.
Jest coś obelżywego w ostatnich politycznych posunięciach Leszka Millera, obliczonych przecież wyłącznie na wywołanie pożądanego efektu w szeregach własnego aparatu partyjnego. Efektu, którym dziś jest kolejna kadencja Millera w fotelu szefa SLD. W partyjnej polityce obowiązuje bowiem taki „styl”, że mówi się i robi coś, używając słów „Polska” i „dobro wspólne”, w komunikatach skierowanych nie do społeczeństwa przecież, lecz do własnego zaplecza politycznego. Oczywiście społeczeństwo czasem się nabiera i myśli, że „to do niego”, ale imprezy takie jak kongres SLD przypominają nam przecież, gdzie nasze miejsce. Partia górą.
Wyrzucenie Naumana i Łapińskiego przekonało aparat, że więcej żadnych czystek nie będzie. Skoro nie będzie, to czemu nie pozwolić dalej kierować partią Millerowi, który pokazał, że umie respektować porządek „dziobania” w dostępie do państwowych posad i pieniędzy. Przykład „turbulencji” z jakich zwycięsko wychodzi ostatnio SLD, dowodzi prawdziwości porzekadła, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Ta partia to prawdziwy okręt flagowy polskiej polityki.
Nie zatopi go nawet Aleksander Kwaśniewski, którego „dywersja” polegająca na próbie powołania własnej partii skończy się najpewniej czymś w rodzaju Unii Wolności-bis. Takie ugrupowanie zdobędzie oczywiście spore poparcie (zwłaszcza na starcie), lecz nie zagrozi SLD, gdyż siłą SLD nie jest elektorat. Tu liczy się aparat – rozgałęzione powiązania, okrzepłe układy interesów, sprawdzone przyjaźnie. W tym systemie wyborcy to kibice, których raz na pięć lat wpuszcza się co prawda na boisko, ale ich gra i tak nie jest w stanie wpłynąć na wynik meczu.