Sędziowska Camorra
Podczas kolejnych afer z udziałem sędziów z ust zdesperowanych pokrzywdzonych padają pod ich adresem przeróżne określenia: od „elitarnego klubu biznesowego” i „nietykalnej korporacji”, do „gangu” czy „mafii”. Jeśli chodzi o to ostatnie określenie – polskim sędziom bliższa jest niż krwawa sycylijska Cosa Nostra neapolitańska Camorra. W mafii tej, jak w naszych sądach, o wszystkim decydują bowiem trzy czynniki: więzy rodzinne, pozycja w lokalnej sitwie oraz znajomość sztuczek prawnych.
09.10.2007 11:12
Porównanie działań sędziowskich koterii do poczynań zorganizowanej struktury przestępczej może niektórym wydać się zdecydowanie przesadzone – fakty są jednak nieubłagane: sądownictwo w Polsce rozpada się pod ciężarem korupcji, nepotyzmu, bezprawia i niekompetencji. Zaświadcza o tym bezwzględnie ostatni raport Transparency International (2007 r.), a także mnożące się z każdym rokiem afery związane z orzecznictwem bądź samym przebiegiem procesów. Dowodzą tego również liczne przypadki, gdy metafora mafijna przestaje być przenośnią i zmienia się w kryminalną rzeczywistość.
Sprawy prezesa Sądu Rejonowego w Toruniu, Zbigniewa Wielkanowskiego, który regularnie bawił się przy wódce z szefem lokalnego gangu lub sędziego Józefa Zdobylaka (Sąd Okręgowy w Świdnicy) spędzającego czas w agencji towarzyskiej za pieniądze groźnego bandyty, nie są odosobnionymi przykładami. Wystarczy wspomnieć o trwającej do niedawna współpracy sądu w Bielsko-Białej z mafią paliwową czy o wyrokach sędzi Barbary Lenarciak (Sąd Okręgowy w Białymstoku), która orzekała po myśli miejscowych gangsterów zaprzyjaźnionych z jej mężem.
Ten, kto po ilości sędziowsko-kryminalnych układów doszedłby do wniosku, że do udanych kontaktów z nieuczciwym sądem wystarcza samo bycie przestępcą, byłby jednak w błędzie. Zarówno dla strony sporu, jak i dla adwokatów podstawowym warunkiem „załatwienia” sprawy jest przede wszystkim prywatna znajomość z sędzią lub umiejętność nawiązania takiej znajomości, czyli: stworzenie sobie tzw. dojścia.
Jak to się robi
Wiadomo, jak działają „dojścia”– mówi mecenas P. z Małopolski, uważany w swoim środowisku za „indywidualistę”. W miastach takich jak Kraków najlepszym sposobem jest wzięcie adwokata, o którym wiadomo, że dobrze żyje z sędzią. W mniejszych miejscowościach lepiej samemu próbować złapać kontakt, na przykład przez kolegę, który akurat zna sędziego. Nie zawsze chodzi o łapówkę, może to być przysługa, czasem ze względu na dawną znajomość.
Jako modelowy przykład działania systemu „dojść” rozmówca wskazuje niedawną aferę w sądzie w Suwałkach, która odbiła się szerokim echem w całej Polsce. Dochodziło tam do masowej sprzedaży korzystnych wyroków członkom gangów zarabiających na przemycie ludzi i papierosów. Procedura była standardowa: oskarżony o kontrabandę przestępca wynajmował znanego suwalskiego adwokata Władysława H., ten za kilka tysięcy dolarów zamawiał u znajomych sędzi (u Lucyny Ł. albo Grażyny Z.) określony wyrok, i rozprawa, jak kilkadziesiąt wcześniejszych podobnych procesów, przebiegała bez niespodzianek. W Suwałkach sprawnie działający mechanizm korupcyjny został popsuty w 2005 r. przez prokuratora i tajemniczą śmierć Lucyny Ł. (dzień po prokuratorskim wniosku o uchylenie jej immunitetu pani sędzia została zamordowana lub popełniła samobójstwo) – lecz w wielu innych miastach działa bez zarzutu.
Jedną z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy jest niespotykana w Europie Zachodniej statyczność lokalnych układów – prezesi polskich sądów i prokuratorzy okupują swe stanowiska przez długie lata. Sędziowie często przez całe życie pracują w jednym miejscu (choć np. we Francji z powodzeniem obowiązuje rotacja sędziów, którzy co kilka lat zmieniają swój sąd), a dopływ nowych kadr adwokackich i sędziowskich jest bezlitośnie ograniczany. Nic dziwnego, że nawet w metropoliach znają się praktycznie wszyscy: sędziowie z adwokatami, adwokaci z prokuratorami, sędziowie sądów okręgowych z sędziami sądów rejonowych.
Tworzenie takiej „rodzinnej” atmosfery prowadzi zwykle do sytuacji, jaka przez długi czas panowała w Gdańsku. W mieście tym wyroki kupione w Sądzie Rejonowym potwierdzane były przez skorumpowanych pracowników Sądu Okręgowego, o łapówkach zaś dla adwokatów mających „dojścia” mówiło się nawet na sądowych korytarzach. Szczegóły działania gdańskiego układu, które zostały ujawnione dopiero po jego rozbiciu przez CBŚ (w 2005 r.), przypominają do złudzenia „model suwalski”. Pikantniejsze są jedynie szczegóły: w Gdańsku na czele listy mecenasów z koneksjami stał Piotr Pietras, który, nie dość że miał znajomości w trójmiejskim półświatku (przyjaźnił się z brutalnym przestępcą Janem P., ps. „Tygrys”) i wśród sędziów, to posiadł jeszcze dar zjednywania sobie wysoko postawionych kobiet. Do jego kochanek należała m.in. Sylwia Lipowska (z Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Śródmieście) oraz sędzia Magdalena Płonka (Sąd Rejonowy w Gdańsku). Schemat wyglądał więc następująco: mecenas Pietras brał od bandytów niemałą sumę
pieniędzy – średnia stawka za „dojście” wynosiła 10 tys. zł – i przy pomocy zaprzyjaźnionej sędzi Płonki załatwiał odpowiedni wyrok.
Wielka sądowa rodzina
„Model suwalski” czy „gdański” to w rzeczywistości niewiele różniące się mutacje występującego w całym kraju „modelu polskiego”. Takie detale, jak wysokość stawki, indywidualna motywacja czy przedmiot procesu, mogą się zmieniać, ale pewne elementy są niezmienne: sposoby „dojścia”, zabezpieczanie kupionych wyroków w prokuraturze lub w wyższej instancji, powiązania towarzysko-rodzinne (np. w Bielsku-Białej na czele sędziowskiej „mafii” stał sędzia Sądu Rejonowego wraz z żoną – panią prokurator).
Można zapytać: dlaczego nieuczciwi sędziowie i ich współpracownicy czują się tak bezkarnie? Z pewnością duże znaczenie w stworzeniu takiej atmosfery ma sędziowski immunitet, a także pobłażliwość sądów dyscyplinarnych, które mają prawo go uchylać. Nawet jeśli sędzia zostanie pozbawiony immunitetu (co zdarza się nadzwyczaj rzadko, głównie w najbardziej medialnych przypadkach), jego sprawa przerzucana jest na ogół z sądu do sądu jak gorący kartofel i tylko sporadycznie kończy się wiarygodnym orzeczeniem. Skandalicznym umorzeniem skończył się np. proces wspominanego sędziego Zbigniewa Wielkanowskiego, który pozostawał w jawnej komitywie z czołowym toruńskim gangsterem.
Kolejną z przyczyn jest umiejętne budowanie przez sędziów kręgu osób zaufanych, którzy za udział w łupach lub dla kariery współuczestniczą w ich przestępstwach. Prócz kolegów po fachu z wyższych instancji (albo z sądów dyscyplinarnych) oraz adwokatów i prokuratorów są to m. in.: ławnicy, asesorzy, protokolanci i biegli sądowi. Jak wynika z raportu Transparency International, właśnie środowisko tych ostatnich przeżarte jest korupcją w stopniu najwyższym. Opinie przygotowywane na zamówienie (ekspertyzy sporządzone przez dwóch „fachowców” mogą różnić się nawet w 80–90 proc.), brak jakichkolwiek kwalifikacji, przepisywanie gotowych formułek z podręczników akademickich – to wszystko, przy właściwej współpracy z zainteresowanym sędzią, stwarza idealne pole do prawnych manewrów.
Biegli od czarnej roboty
Ponieważ biegłym za błędne ekspertyzy nie grozi w zasadzie żadna odpowiedzialność, sędziowie używają ich często jako ludzi od „czarnej roboty”, potrafiących osłabić nawet najmocniejszy materiał dowodowy lub dokonać wymaganej analizy psychologicznej (np. gdy rodzina chce ubezwłasnowolnić bogatego dziadka jako osobę niepoczytalną).
Ewentualną odpowiedzialność zrzuca się też na bezwolnych bądź po prostu kupowanych ławników. Wielkim problemem jest również niezbyt konstytucyjna pozycja asesorów, czyli młodych „sędziów” bez nominacji, orzekających prawie w co czwartej sprawie. Ich brak doświadczenia oraz zależność od tzw. sędziego-konsultanta (wydaje o asesorze opinię) i od kolegium sądu okręgowego (które może w każdej chwili asesora zwolnić) sprzyja łatwemu przyjmowaniu sugestii sędziowskich dotyczących „odpowiedniego” wyroku.
Jeśli zaś nie może pomóc ani biegły, ani asesor, w odwodzie pozostają inni pracownicy wymiaru sprawiedliwości. Jak się okazało kilka miesięcy temu, z polskich sądów i prokuratur zginęło w 2006 r. ponad 300 (!) tomów akt. Część z nich zapewne zawieruszyła się przez przypadek, ale już np. w pechowe zaginięcie ważnych dokumentów (w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym) dotyczących budowy warszawskich „Złotych Tarasów” trudno uwierzyć. Jak bowiem stwierdził w rozmowie z „GP” jeden ze stołecznych adwokatów – nawet w znacznie drobniejszych sprawach akta bywają bezprawnie wynoszone z sądu. Dokumenty podlegają też nieraz fałszerstwom dokonywanym przez sędziów, jak i pracowników sekretariatów (głośne aresztowania w warszawskim Sądzie Okręgowym w 2000 r.).
Do odpowiedniego „ustawienia” procesu wykorzystuje się ponadto protokolantów, którzy kilkunastominutowy wykład adwokata albo zeznania świadka potrafią streścić w zaledwie jednym zdaniu – w dodatku znacznie zmieniającym sens wypowiedzi. W katalogu sądowych sztuczek jest także nagłe przenoszenie terminu rozprawy godzinę lub pół godziny wcześniej (tak, by jedna ze stron na nią nie zdążyła) lub spóźnianie się samego sędziego. Jak takie pozornie drobne tricki mogą wpływać na przebieg sprawy, mogliśmy przekonać się zresztą kilka dni temu. W Lesznie wystarczyło niewielkie opóźnienie w rozpoczęciu rozprawy aresztowej, by sąd uwolnił członka grupy przestępczej, która spowodowała straty rzędu 2 mln zł. Dziwnym trafem punktualny zazwyczaj sędzia Rafał Sz. wybrał na swoje spóźnienie moment, gdy mijały przepisowe 72 godziny aresztu...
Grzegorz Wierzchołowski