PolitykaSeanse nienawiści wiecznie żywe

Seanse nienawiści wiecznie żywe

Za plecami Janusza Palikota powrócił Jerzy Urban. Zmienił barwy klubowe, ale w istocie nic się nie zmieniło. Za maską poczciwego, niegroźnego satyra kryje się przecież „Goebbels stanu wojennego”, guru morderców księdza Popiełuszki.

Seanse nienawiści wiecznie żywe
Źródło zdjęć: © M. Sadowski

24.10.2011 | aktual.: 24.10.2011 11:19

Ruch Palikota wkroczył do polskiej polityki rzekomo jako nowa jakość. Uwagę zazwyczaj przykuwają głoszone przez tę partię radykalne hasła antyklerykalne oraz jej działacze budzący obyczajowe kontrowersje. Do tego dochodzi populistyczny sprzeciw wobec zabetonowania sceny politycznej przez PO i PiS.

Gdy jednak Ruchowi Palikota przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że formacja ta sięga głęboko w przeszłość. Weźmy chociażby jej nowo wybranego posła Romana Kotlińskiego. Porzuciwszy kapłaństwo, założył on antyklerykalny tygodnik „Fakty i Mity”, z którym podjął współpracę Grzegorz Piotrowski, morderca ks. Jerzego Popiełuszki.

Symptomatyczne jest też, iż z ramienia Ruchu Palikota został wybrany Andrzej Rozenek, zastępca Jerzego Urbana w „Nie”. To bowiem właśnie szef tego tygodnika – a przez niemal całe lata 80. rzecznik prasowy rządu PRL – głośno poparł Palikota. I dopinguje go teraz do organizowania bulwersujących akcji.

Wymierający target

Przed ostatnią kampanią wyborczą o Urbanie było właściwie cicho. Wydawało się, że redaktor naczelny „Nie” najlepsze czasy ma już za sobą. Tygodnik był popularny w latach 90., kiedy agresywnie i ordynarnie szydził z Kościoła i odradzającej się prawicy. Tyle że z upływem czasu serwowane przez czasopismo poczucie humoru stawało się coraz bardziej anachroniczne.

Nic zresztą dziwnego. Biologia robi swoje. Targetem tygodnika są przecież i dziś w dużym stopniu wychowankowie PRL, którzy się z tym państwem utożsamiali. A ich z roku na rok ubywa. Poza tym w ciągu 20 lat media się zmieniły – wulgarnie serwowana sensacja i przekraczanie tabu – to wszystko, co było znakiem firmowym tygodnika Urbana, stało się domeną tanich serwisów internetowych oraz tabloidów. Dla coraz młodszych Polaków „Nie” stało się po prostu drętwe.

Z tym procesem wiąże się inny. Po aferze Rywina – przez Urbana postrzeganej jako nieszczęście torujące prawicy drogę do władzy – nastąpiła dekompozycja sceny politycznej. Postkomuniści przestali się liczyć w rywalizacji o pierwszeństwo. Parlament zdominowały PO i PiS. Ale aż do ostatnich wyborów Urban nie cofał otwarcie poparcia dla SLD.

Odkorkowanie pierwszego szampana

Tydzień temu na łamach „Newsweeka” ukazał się z nim wywiad. Na okładce widzimy Urbana jako zadowolonego sybarytę rozłożonego na kanapie i trzymającego butelkę szampana. Ten widok przypomina scenę z roku 1993. Wtedy, po zwycięstwie SLD w wyborach parlamentarnych, Urban zjawił się z wielką butlą szampana w sztabie wyborczym tej formacji. A było co świętować.

Pomimo miękkiego lądowania elity PRL w nowej rzeczywistości postkomuniści po roku 1989 znaleźli się praktycznie w politycznej izolacji. Żadne ugrupowanie – nawet opowiadająca się za „grubą kreską” Unia Demokratyczna – nie kwapiło się do zawierania z nimi koalicji. Kiedy podczas debaty sejmowej nad uznaniem stanu wojennego za nielegalny Leszek Moczulski rzucił pod adresem posłów SLD słowa: „Płatni zdrajcy pachołki Rosji”, powiało grozą zbliżających się rozliczeń.

Tak się jednak nie stało. Społeczeństwo rozczarowane głównie gospodarczymi trudnościami, jakie przyniosła transformacja, dało się nabrać postkomunistom, którzy szermowali demagogicznymi obietnicami przywrócenia bezpieczeństwa socjalnego z czasów PRL. Urban mógł więc odtrąbić również i swoje zwycięstwo. Bo przecież założone w roku 1990 „Nie”, oprócz tego, że żądało wyeliminowania Kościoła z życia publicznego, zajmowało się głównie obrzydzaniem rządów solidarnościowych.

Dość cynicznie zabrzmiał zatem w kontekście tamtej sytuacji komentarz Adama Michnika w „Gazecie Wyborczej”: „Przecież nic tak dobrze nie dokumentuje sukcesu systemu demokracji i gospodarki rynkowej jak właśnie niezwykła kariera bezwzględnego krytyka solidarnościowych rządów Jerzego Urbana. Teraz Urban pokazał język tym, którzy niszcząc komunizm, umożliwili mu sukces”.

Wcześniej były rzecznik komunistycznych rządów był dość jednoznacznie postrzegany przez ludzi dawnej „Solidarności”. Przypomnijmy słynny fragment programu „Refleks” z 13 grudnia roku 1991, gdzie widać było, jak Michnik nie chciał zostać zauważony w momencie, gdy wsiadał do samochodu szefa „Nie”. Wówczas jeszcze dla legendy dawnej opozycji bratanie się z tubą propagandową reżimu komunistycznego było jednak zawstydzające.

Jakże wymowna była więc w roku 1993 na łamach „Rzeczpospolitej” konstatacja Tomasza Łubieńskiego na temat zachodzących zmian: „Dopiero co przedstawiało się Urbana jako szatana, a tu nagle okazuje się, że przebywanie w jego towarzystwie nie jest niczym nagannym”.

Z pnia zdrady narodowej

Ale na początku lat 90. zdarzało się Urbanowi zebrać razy także od „Gazety Wyborczej”. Przywołajmy głośny tekst Andrzeja Osęki z roku 1991. Autor wypomina szefowi „Nie”, że zgromadził w swojej redakcji „najemników stanu wojennego”. Na uwagę zasługuje szczególnie zarzut dotyczący grafika Witolda Mysyrowicza, autora plakatu z okresu stanu wojennego przedstawiającego drzewo zdrady narodowej: „na pniu było napisane TARGOWICA, a na gałęziach GIEDROYC, NAJDER, CHOJECKI i inni; szczególnie grubą gałąź otrzymał Sewek Blumsztajn; SZTAJN uwypuklono ponad miarę jako piętno żydostwa”.

Osęka użył wtedy wobec Urbana terminu „panświnizm” będącego określeniem „światopoglądu bliskiego propagandystom ostatniej fazy realnego socjalizmu”. Do czego się ów „światopogląd” sprowadza? „Antykomuniści są tacy sami jak komuniści. Jest nowa nomenklatura i nie różni się od starej, ludzie topiliby jeden drugiego choćby i w łyżce wody, najchętniej zaczerpniętej z klozetu”.

Natomiast w artykule Anny Bikont i Pawła Smoleńskiego z roku 1992 czytamy: „Dla autora wywodzącego się z opozycji zadać się z [wydawnictwem] BGW jest i przyjemnie (dobrze płacą, świetnie reklamują książkę), i wstyd. Jest się w towarzystwie obślizgłych donosów Urbana na innych i zadowolonych donosów Marka Barańskiego [ówczesnego wicenaczelnego »Nie«] na siebie samego”.

Goebbels stanu wojennego

Najbardziej dosadnie potraktował Urbana Ryszard Bender (wówczas senator ZChN), który w roku 1992 nazwał go „Goebbelsem stanu wojennego”. Sprawa trafiła do sądu. Ciągnęło się aż 13 lat. Wreszcie Sąd Najwyższy wydał werdykt, zgodnie z którym Bender miał prawo dokonać takiego porównania w odniesieniu do stylu uprawianej propagandy.

Bo przecież oczernianie opozycji w latach 80. było specjalnością Urbana. Niemniej najbardziej ponurą kartą jego działalności okazały się wtedy wystąpienia dotyczące mszy za ojczyznę odprawianych przez ks. Popiełuszkę. Chodziło w istocie o zaszczucie kapłana. Funkcjonariusze SB, którzy go zamordowali, przyznawali się później do tego, że inspirowały ich wypowiedzi Urbana. Zdaniem mecenasa Edwarda Wendego, powołującego się na zeznania Piotrowskiego w procesie toruńskim, traktowali oni to „jako rodzaj przyzwolenia dla swej działalności przeciwko księżom katolickim w Polsce”.

Chodzi tu przede wszystkim o felieton opublikowany przez Urbana pod pseudonimem Jan Rem w tygodniku „Tu i Teraz” zatytułowany „Seanse nienawiści”. Wobec ks. Popiełuszki padają tam takie wyszukane epitety jak „nat-chniony polityczny fanatyk” czy „organizator sesji politycznej wścieklizny”.

Autor nie waha się stwierdzić: „Cóż z tego, że ks. Popiełuszko mierzi, skoro w dzisiejszej wykształconej Polsce polityczni magicy są wciąż skuteczni. Podobnie: cóż z tego, że nie istnieje nic takiego, jak ludzka dusza, skoro walka o rządy dusz trwa realnie. Gdyby Telewizja Polska mogła mieć na swoje usługi jakiegoś Rasputina, byłaby to niestety oferta do rozważenia. Bardzo to smutne, ale prawdziwe, póki ma swoją klientelę ks. Popiełuszko i wzięciem cieszą się jego czarne msze, a do których Michnik służy i ogonem dzwoni”.

Mistrz i uczeń

Dzisiejszy sojusz Palikota z Urbanem wydaje się więc naturalną koleją rzeczy. Przyglądając się przeszłości tego drugiego, można dostrzec analogie z działalnością pierwszego. To, co się działo w ubiegłym roku przy krzyżu przed Pałacem Prezydenckim, pod pewnymi względami przypomina brutalną nagonkę na ks. Popiełuszkę.

Agresywne zachowania wobec modlących się osób nie wzięły się znikąd. Poprzedziły je takie wypowiedzi Palikota jak te o krwi na rękach nieżyjącego przecież już wtedy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przy czym do głosu doszła nie tylko podburzana przez Palikota młodzież. Aktywni byli także ludzie z marginesu społecznego, w tym może i ci o ubeckiej przeszłości, którzy chyba pamiętają rok 1984, gdy zginął ks. Popiełuszko.

Tak więc antyklerykalizm nie zawsze jest ideologią mniej lub bardziej subtelnych intelektualistek pokroju Magdaleny Środy. W tej sytuacji trudno się dziwić Urbanowi, że wybrał Palikota zamiast SLD, który na polu walki z Kościołem okazuje się zbyt mało rzutki. Tymczasem najważniejszy jest efekt. Palikot stał się tematem dnia. A to dla Urbana jest najważniejsze.

Filip Memches

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)