Samozwańczy wirtuoz
Rozmowa z Janem A. P. Kaczmarkiem, urodzonym w Koninie, znanym w świecie kompozytorem, twórcą muzyki do hollywoodzkich produkcji.
17.10.2003 08:49
Często pytają pana o fidolę?
- Tak. Dziennikarze, którzy badają moją przeszłość zawsze natrafią na ten instrument. Nie wiedzą co to jest, więc pytają.
No właśnie, co to?
- Fidola jest podobna do cytry, ma 66 strun, można grać na niej smyczkiem, można ją szarpać i robić różne inne rzeczy.
Jest pan wirtuozem fidoli.
- Samozwańczym, bo nikt inny na niej nie grał. Zbudowałem ten instrument w pewnym sensie od nowa. W starym, który miał około 100 lat zlikwidowałem klawiaturę i wprowadziłem nowe techniki, między innymi dwa smyczki.
Mówi się o panu, że jest władcą nastroju.
- To duży komplement. Bardzo się z niego cieszę, ponieważ emocje w muzyce są dla mnie najważniejsze. Jeżeli muzyka pozbawiona jest siły, która tworzy nastrój czy otwiera ludzi na ważne emocje, to jest dla mnie niewiele warta.
Czy w związku z tym, widzi pan swoją muzykę w takim filmie jak na przykład "Terminator 4"?
- Nie wiem. To zależy od wielu czynników. Nawet taki "Terminator" może mieć pewną artystyczną siłę, gdyż porusza się w świecie wyobraźni, mitów. A mnie mity bardzo interesują, dlatego zrobiłem muzykę do filmu "Quo vadis". Teoretycznie "Terminator" może być źle zrobiony albo dobrze. Mit bohatera, który ratuje ludzkość dotyka pewnej sfery naiwności, którą ja mam w sobie. Dlatego nie skreślałbym go z góry. Ważny jest również reżyser, aktorzy. Lubię wyzwania i ryzyko. A poza tym, jeśli ktoś składa mi jakąś propozycję, to widocznie ma swoje powody i choćby z tego względu muszę się jej przyjrzeć.
Czyli nie ma takich propozycji filmowych które z góry by pan odrzucił?
- Na pewno są, ale nie chcę ich teraz wymyślać.
Czy jest jakiś reżyser dla którego szczególnie chciałby pan napisać muzykę?
- Bardzo mnie interesuje Terry Gilliam. Szalona wyobraźnia i rzadkie poczucie humoru.
Czy możliwa byłaby pana kariera bez Orkiestry Ósmego Dnia?
- Nie wyobrażam sobie tego. Jako kompozytor urodziłem się poprzez założenie Orkiestry. To była wtedy idealna forma ekspresji, komunikacji. To się musiało wydarzyć. Musiała również pojawić się fidola, gdyż miałem potrzebę mówienia oryginalnym językiem. Na fidoli nikt nie grał, dlatego łatwiej było mi znaleźć swój język.
W jaki sposób wpadł na pana Adrian Lyne?
- W Nowym Jorku zobaczył film, do którego napisałem muzykę - "Aimee & Jaguar". Jak wiadomo, angażowanie kogokolwiek na tym szczeblu Hollywood to nigdy nie jest proces odruchowy. Zawsze towarzyszą temu narady, sprzeczne poglądy, reżyser chce jednego człowieka, producent innego. Tak też było tym razem. Najpierw mieliśmy spotkanie. Potem, po paru tygodniach namysłu, Adrian zadzwonił do mnie z ofertą współpracy.
Z muzyką do filmu "Niewierna" Lyne otarł się pan o Oskara.
- Wokół muzyki do "Niewiernej" panowała znakomita atmosfera. Na szczęście, Oscar to nieprzewidywalna bestia. Film został za wcześnie "otwarty". Jego premiera odbyła się w maju. A jako wiadomo, dla filmów oskarowych najlepsza jest jesień.
Pewna scena w "Niewiernej" powstała dzięki pańskiej współpracy z Richardem Gerem?
- Scena, w której on razem z synkiem gra na fortepianie. Utwór, który grają skomponowaliśmy wspólnie. Wpadliśmy na taki pomysł, aby syn grał jedną nutkę, a Richard muzykę wkoło tej nuty. To była wyjątkowa sytuacja. Rzadko zdarza się komponować muzykę z aktorami.
Jaki jest prywatnie Richard Gere?
- Uroczy. Ma niezwykły dar, w dobrym sensie, uwodzenia. Nie sposób mu się oprzeć.
Jest pan ulubionym twórcą muzyki filmowej Agnieszki Holland?
- Musi ją pani o to zapytać. Zrobiliśmy razem cztery filmy, to bardzo dużo.
Łączy was przede wszystkim polskie pochodzenie?
- W dużej mierze. W grę wchodzą pewne względy kulturowe. Łatwiej jest współpracować z człowiekiem z tej samej krainy wyobraźni, nie potrzeba używać wielu słów, rzadziej zdarzają się nieporozumienia.
Utrzymuje pan kontakty z innymi, polskimi twórcami filmowymi mieszkającymi w Stanach?
- Był taki czas kiedy te kontakty zaczęły się formalizować, w momencie zabiegania o Oskara dla Wajdy. Potem grupa ta w sposób naturalny uległa dekompozycji. Przyjaźnie, które trwały wcześniej zachowały się, a te nowe nie wytrzymały próby czasu. Trzeba pamiętać jakim miejscem jest Hollywood. Ogromne skupisko ludzi, wszyscy pracują pod wielką presją, przebywają w różnych miejscach na świecie. Dlatego kultywowanie takich przyjaźni jest dość trudne. Nową formą naszej współpracy jest Polski Festiwal Filmowy w Los Angeles. Próbujemy kultywować tam pozytywistyczne myślenie. Generalnie chodzi o promocję polskiej kultury, festiwal daje takie możliwości.
Jakie stawki wchodzą w grę w pańskiej branży w Hollywood?
- Od zera do miliona dolarów.
Od zera?
- Tak, początkujący kompozytor czasami nie dostaje nic i jest szczęśliwy, że jego nazwisko pojawia się na filmie. To jest później warte bardzo dużo pieniędzy. Słyszałem nawet o gorszących przypadkach, kiedy młody kompozytor płacił za przyjemność napisania muzyki do małego filmu. Oczywiście, to się nie zdarza przy większych produkcjach.
W jaki sposób powstaje muzyka do filmu, pod koniec jego realizacji czy w trakcie?
- Czasami jestem angażowany już na etapie scenariusza, wtedy rosnę razem z filmem. Natomiast z reguły oglądam prawie gotowy film. Obraz działa na mnie bardzo mocno, muzyka powstaje w sposób spontaniczny. Potem ją porządkuję.
Pewnie nie ogląda pan filmów jak przeciętny widz.
- Tak, to moje przekleństwo. W trakcie oglądania filmu słyszę każdą nutę, jest to męczące.
Co robił pan w ciągu trzech miesięcy spędzonych w kraju?
- To tajemnica. Buduję pewną instytucję, o szczegółach chciałbym powiedzieć dopiero wiosną przyszłego roku.
Na pańskiej stronie internetowej można przeczytać wypowiedź fanki z Polski: panie Janie, kraj na pana czeka. Co pan na to?
- To miłe, że ludzie tak myślą. Mój talent urodził się tutaj, komponować zacząłem w I Liceum w Koninie. W Stanach konsumuję owoce mojego życia w Polsce, choć mój warsztat za oceanem udoskonalił się, nauczyłem się pisać na orkiestrę symfoniczną, jako kompozytor jestem kimś innym. W Polsce działałem na pograniczu pasji i profesji, a teraz, choć pasja pozostała, jest to przede wszystkim 100-procentowa profesja. Nadal mój świat to Polska i Europa, a nie Ameryka. Teraz zamykam pewien etap. Nadal będę pracował w Stanach, ale chcę bardziej zaangażować się tutaj.
Myśli pan o powrocie do kraju?
- Żyjemy w globalnej wiosce. Ten dramatyczny problem przeprowadzek, powrotów już nie istnieje. Teraz jest to kwestia stanu umysłu, gdzie się widzi swoje miejsce. Ja teraz swoje miejsce widzę bardziej w kraju, ale fizycznie jestem w Kalifornii.
Mniej więcej o tej samej porze za rok we Wrocławiu w trakcie festiwalu usłyszymy pańskie najnowsze dzieło "Cantatę kalifornijską".
- To moje najnowsze dziecko. Ciągle jeszcze piszę muzykę. Jest to dzieło poświęcone pewnej bohaterskiej kobiecie, która przez dwa lata broniła bardzo starego lasu w Kalifornii.
"Neverland" to najnowszy film z pańską muzyką. O czym opowiada?
- Pełny tytuł filmu brzmi "J. M. Barrie's - Neverland" i opowiada o twórcy Piotrusia Pana. Główne role grają Johnny Depp, Kate Winslet oraz Dustin Hoffman.
Jest pan zodiakalnym Bykiem. Lubi pan zmiany?
- Tak, dzięki nim nie stoję w miejscu. Stąd w moim życiu teatr, film, symfonie. Nie chcę zamykać się w jednej specjalizacji.
Jakie ma pan marzenia?
- Chcę, żeby moja muzyka zawsze miała siłę, która porusza ludzi, daje dobre emocje.
Rozmawiała: Olga ŻARYN