Samoloty spadały, krzyże wyrastały, dziura rosła
Rok 2010 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Samoloty spadały na ziemię, krzyże wyrastały jak grzyby po deszczu, chmury pyłu przesłaniały niebo, dziura w budżecie rosła, obwodnice znikały z planów, a pociągi bez jasnego powodu stawały na środku pola.
Zobacz: Zdjęcia roku 2010 z Polski
O ile „kronikarze współcześni” z wieku XVII potrafili – zdaniem Sienkiewicza – czytać proroctwa klęsk (szarańcza jako zapowiedź najazdu tatarskiego...), o tyle nasze elity nie rozumieją nawet dość prostych symptomów kryzysu. Kryzysu państwa, ale przede wszystkim – kryzysu naszych wyobrażeń o „sukcesie transformacji”, „zielonej wyspie” i niczym niezagrożonej drodze modernizacji kraju.
Nie chodzi o to, że wszyscy żyjemy dziś w radosnym ogłupieniu i pozornej zgodzie, że jest dobrze a będzie jeszcze lepiej. Bynajmniej – temperatura politycznego sporu sięgnęła w tym roku stanów nienotowanych od czasu „wojny na górze”, kiedy to oskarżano się nawzajem od zdradę stanu, względnie o chęć wprowadzenia stanu... wyjątkowego. Problem w tym, że znów sprawdziła się stara reguła: w razie kryzysu, klęski czy katastrofy, trzymamy się starych przyzwyczajeń – i starych kostiumów, które pasują do dawnych ról. Tak jak strategiczne plany generałów – do dawno rozegranych wojen.
Katastrofa smoleńska? Dla Platformy rzecz sprowadza się do „nadbudowy”: natrętnej symboliki, polityki gestu, szabelek, koników... Gdyby nie wywołana przez PiS i Prezydenta atmosfera, piloci w ogóle by nie lądowali. Słusznie – tylko warto zapytać, ile warte jest (rządzone przez Platformę od 3 lat) państwo, jego funkcjonariusze, prawo i procedury, skoro czyjeś widzimisię i moralny szantaż skłaniają pilotów do aktu na granicy samobójstwa. PO wygodnie się usadowiło w roli stroskanych tragedią, acz nieco podirytowanych lamentami racjonalistów. Tragedie się przecież zdarzają...
PiS mógłby przynajmniej precyzyjnie punktować niedociągnięcia rządu – wszelkie rozsądne uwagi krytyczne przykryła jednak opowieść o nowej odsłonie polskiej martyrologii. Sarmacka Polska w moskiewskich okowach, Chrystus Narodów rozpięty na putinowskim krzyżu i przede wszystkim – Wielki Prezydent, co „nie wrócił z boju”. Zamiast krytyki skandalicznego chaosu decyzyjnego na lotnisku – teorie o zamachu, spisku agenta Tuska i dobijanych strzałem BOR-owcach.
„Siła spokoju” i ogólne wzruszenie ramion z jednej strony, sarmacki zryw z drugiej. Modernizatorzy, co umywają ręce kontra zrozpaczone i roznamiętnione szlachciury. Zupełnie nieproduktywny (i sprzyjający Platformie) spór, który nie pozwolił nawet „wojny o krzyż” uczynić wstępem do realnej debaty o rozdziale Kościoła od państwa.
A co z „zieloną wyspą”? Okazało się, że PKB to jeszcze nie wszystko; że obniżanie podatków i kosztów pracy (praktyka ostatnich dwóch dekad) nie tyle tworzy miejsca pracy, co dobija budżet, ratowany na gwałt z gruntu niesprawiedliwą podwyżką VAT. Ale przede wszystkim – dostrzegliśmy wreszcie, że po naszej wyspie poruszać się ciężko. Tzn. dostrzegli pasażerowie kolei, bo rząd ogranicza się ubolewania, że zimno i łajania niesfornych prezesów spółek. Rosnący dług publiczny i chaos na kolei mają ze sobą – wbrew pozorom – całkiem sporo wspólnego. Jednym z pomysłów na walkę z tym pierwszym, będą cięcia wydatków, m.in. na już sypiącą się infrastrukturę. Oprócz najbardziej efektownych i kosztownych projektów (koleje dużych prędkości), kolejne rządy prawdopodobnie będą zmuszone „odpuścić” nieefektowne remonty i modernizacje (nie tylko kolei, także np. sieci energetycznej). Platforma Obywatelska ma na to wciąż te same odpowiedzi: partnerstwo publiczno-prywatne (casus: „orliki”), fundusze europejskie, zaciśnięcie (a
jednak!) pasa, a poza tym alleluja i do przodu! Rynek, miłość, modernizacja. Nie trzeba wiele więcej, gdy główną ambicją PiS jest obecnie seryjna ekshumacja.
„Wiemy” już, że obecny układ to droga donikąd. PO nie może nas wiecznie kochać i straszyć PiS-em na przemian – z tej prostej przyczyny, że za parę lat doszczętnie rozsypie się nam np. kolej i sieć energetyczna. Nie wiemy dziś wielu rzeczy – np. tego, w jakiej formie z kryzysu wyjdzie UE, w której niektórzy dopatrują się ostatniej (?) szansy cywilizacyjnej dla Polski. Widać jednak dość wyraźnie, że „Europa” (tzn. Niemcy) ma coraz mniejszą ochotę na solidarność z nieporadnymi peryferiami. Żeby zatem dalsza integracja miała jakikolwiek sens, problemy lokalne trzeba wyartykułować i rozwiązać tu, na miejscu: patologie coraz bardziej „fabrycznego” systemu edukacji, brak środków na badania i rozwój, nadchodzącą klęskę infrastruktury, rosnące ubóstwo i wykluczenie, wreszcie zbyt małe dochody do budżetu...
Wszystkie te kwestie są jednak prawie nieobecne w dyskursie politycznych elit, gdzie urzędowy optymizm i udawana powaga mieszają się z histerycznym misterium pasyjnym. Jeszcze kilka takich lat, jak rok 2010 i co bardziej rozegzaltowani komentatorzy napiszą, jak niegdyś Pierwszorzędny Pisarz Drugorzędny: „Wilcy wyli na zgliszczach dawnych miast i kwitnące niegdyś kraje były jakby wielki grobowiec”. Z jednym zastrzeżeniem: kwitnące kraje i dziś nie za bardzo widać.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski