Polska"Ryszard Kaczorowski był dobrym człowiekiem"

"Ryszard Kaczorowski był dobrym człowiekiem"

Rozmowa z Adamem Czesławem Dobrońskim - profesorem Uniwersytetu w Białymstoku pracującym obecnie nad biografią ostatniego Prezydenta RP na Wychodźstwie - Ryszarda Kaczorowskiego.

"Ryszard Kaczorowski był dobrym człowiekiem"
Źródło zdjęć: © AP | Czarek Sokolowski

23.04.2010 | aktual.: 23.04.2010 08:43

Pan profesor znał bardzo dobrze Pana Prezydenta Kaczorowskiego. Chcielibyśmy przybliżyć jego postać nie tylko, jako prezydenta, zasłużonego żołnierza, harcerza i wybitnego działacza społecznego, ale także, jako człowieka. Ukazać szczegóły z jego życia mniej znane z mediów i publikacji. Jak pan prezydent przyjął wiadomość o niekorzystnych dla Polski decyzjach konferencji w Jałcie?

- Wiadomość o Jałcie dla prezydenta musiała być wielkim ciosem i to z bardzo wielu powodów. Dopadła go ta wiadomość we Włoszech(...) Myślę, że dla niego był to cios tym większy, że przecież pochodził z Białegostoku. W tym momencie nie było wiadomo, co stanie się z Białymstokiem. Białystok przecież we wrześniu 39 roku dostał się w ręce sowieckie, znalazł się pod ich okupacją i można było domniemywać, że nie znajdzie się w ogóle nawet w tej okrojonej Polsce (...). Poza tym prezydent przecież jak mało, kto znał całą tę złowrogość sowieckości, przeszedł przecież przez więzienia, przeszedł przez łagry, był w wojsku na terenie Rosji, rozumiał całą perfidię tego systemu (...) Mogę to sobie jedynie wyobrazić, że był to naprawdę wielki cios i dramatyczne pytanie, które towarzyszyło wszystkim żołnierzom: co dalej? Wizja zwycięskiej defilady w Warszawie niestety bardzo się oddalała.

Jak Ryszard Kaczorowski reagował na długoletnią, komunistyczną propagandę ośmieszania rządu emigracyjnego?

- Pan prezydent kategorycznie się od tej propagandy odcinał. Przy jakichś tam okazjach komentował, ale jestem przekonany, że prezydent wyróżniał się nawet na tle emigracji polskiej takim dosyć realistycznym stanowiskiem. Nie ma sensu aż tak wiele czasu tracić na zwalczanie bzdur kompletnych, trzeba po prostu swoje robić. To jest takie bardzo typowe dla harcerzy, trzeba iść do przodu, trzeba stawiać sobie nowe zadania. Prezydent nie zacinał się w pewnych myślach wątkach nie dręczył się nimi. Imponował nam właśnie tym szukaniem sobie nowych lepszych zadań. Widziałem przemówienie pana prezydenta przygotowane na uroczystość katyńską w Londynie na 25 kwietnia, tutaj także jest mały komentarz, bardzo zasadniczy dotyczący wcześniejszych rosyjskich wypowiedzi dotyczących procesu, który miał się odbyć odnośnie Katynia, ale to nie jest główny wątek tego przemówienia. Prezydent potrafił naprawdę wartościować. Od propagandy trzeba się odcinać, potępić, ale nie dławić się nią.

Sytuacja emigrantów polskich zaraz po przybyciu do Wielkiej Brytanii była bardzo trudna. Czy prezydent Kaczorowski opowiadał coś o własnych doświadczeniach z tego okresu?

- Tak, prezydent wracał do tych chwil. Był w sytuacji trudniejszej niż wielu innych, bo przecież miał rodziców w Białymstoku, którzy wrócili z Syberii, kiedy on był już w Anglii. Na szczęście miał dzieci, miał żonę, więc tutaj miał większą swobodę. Dylemat czy zostać, czy wracać rozstrzygnął dosyć szybko. Na początku swojego pobytu w Anglii miał do załatwienia kilka bardzo ważnych spraw. To właśnie w Anglii zdał maturę, tutaj także zdobył stypendium i podjął studia wyższe kończąc je, jako, można powiedzieć, specjalista księgowy. Szybko musiał podjąć pracę zawodową. Była to praca księgowego aż w czterech kolejnych przedsiębiorstwach w warunkach prawie biedy. Opowiadał mi jak to na studia, potem do pracy początkowo chodził pieszo, chociaż dystans był duży, potem starał się jakiś rower nabyć. Oszczędzał każdy grosz, bo to ledwie wystarczało na głodowe przeżycie. A miał jednocześnie dużo innych zajęć - przede wszystkim harcerstwo. I tu muszę podkreślić z całą mocą - to mi zawsze imponowało u prezydenta, że
prezydent te cnoty harcerskie głosił nie tylko werbalnie - on był po prostu harcerzem. Opowiadał mi jak to harcerstwo pomogło mu w więzieniu, jak mu pomogło na Syberii i opowiadał jak to harcerstwo pomogło mu także w Anglii. Potrafił szybko podejmować decyzje i samodzielnie, jeśli nie było pomocy dążyć do przodu. To jest dla mnie budujący przykład młodego człowieka, który słabo znając jeszcze wtedy język, ale mając praktykę harcerską dzielnie sobie szykował swoje miejsce w Anglii. Prezydent był znany ze swojej powściągliwości, jeśli chodzi o komentarze polityczne. Może mógłby nam Pan przybliżyć jego nastawienie do bieżącej polityki polskiej.

- Po pierwsze pan prezydent na pewno nie był politykiem w sensie zawodowym. Nie należał do żadnej partii, nie był, jak to się mówi brzydko, "zwierzęciem politycznym". Nie żył polityką, ale ta polityka go otaczała i on brał w niej udział. Co do kraju to miał zasadę, że trzeba śledzić, co się dzieje w ojczyźnie, ale trzeba jednak znać proporcje między krajem i emigracją. Bardzo chciał wiedzieć, co się w kraju dzieje. Gdy przyjeżdżałem do Londynu to zaraz były pierwsze pytania - co ja sądzę, co się stało? Teraz jeszcze w tę ostatnią środę prosił mnie o komentarz odnośnie zmiany ustawy o IPN-ie. Czasem dzielił się swoją opinią, nie zawsze. Wiedział, że nie można wchodzić z butami w sprawy krajowe, jeśli się jest na emigracji. Trzeba tutaj pewnego taktu, by nie szkodzić. Radzić, pomagać, aktywnie wspierać, ale nie dolewać oliwy do ognia sporów. Tą postawą prezydent zdobył sobie ogromny szacunek. Rodacy odbierają go, jako wyjątkową postać w świecie wielkiej polityki, taką postać, która nie jątrzy, ale stara się
podsuwać pomysły rozwiązania, rady. I to jest wielka cnota, tak się rodzą autorytety moralne, obywatelskie, narodowe. Autorytet prezydenta rósł nawet wtedy, gdy przekazał już swoją funkcję w 1990 roku. O dyplomatycznych umiejętnościach prezydenta świadczą rozmowy, które prowadził on w latach 89-90 z wysłannikami z Polski. Rozmowy niekiedy męskie, twarde, ale prowadzone w odpowiedniej konwencji, bez budzenia sensacji. Dzięki temu to spotkanie grudniowe na Zamku Królewskim miało taki a nie inny przebieg. Wszystko to przebiegło naturalnie, chociaż prezydent mówił czasami o oporze, jaki wówczas miał. Mówił o pomocy, jaką uzyskiwał chociażby ze strony SPK, ze strony harcerzy, ale przecież dobrze wiemy, że wielu sądziło, że to jeszcze nie czas, że trzeba dalej w tej roli pozostać jakby zastępczej wobec kraju. Prezydent tutaj znów był realistą, ale to jest też skutek tych wartości moralnych, które nabywał przez lata w bardzo trudnych okolicznościach, a na samym spodzie tych wartości leżało harcerstwo.

Motyw harcerstwa przewija się przez całą biografię prezydenta, jakim był harcerzem?Jaki miał kontakt z młodzieżą?

- Pan prezydent pamiętał doskonale daty, kiedy rozpoczął służbę harcerską (...) Nie jest dziełem przypadku, że w swoim domu w Londynie miał z tych wczesnych, młodych lat dwie pamiątki, które uważał za najcenniejsze. Wśród nich chronologicznie pierwszą był grudka ziemi z białostockiego Zwierzyńca, gdzie złożył przyrzeczenie harcerskie. Tą drugą pamiątką były odłamki skał z pod Monte Cassino. Prezydent był harcerzem od stóp do czubka głowy. W sposób bardzo naturalny przeszedł kolejne stopnie, chociaż w warunkach dość skomplikowanych. Być może mało, kto wie, że jednym z zadań, jakie otrzymał była funkcja drużynowego w drużynie, gdzie było wielu Niemców z mniejszości narodowej, która mieszkała w Białymstoku. W takich warunkach trzeba było wykazać się dużą tolerancją, zrozumieniem. Poza tym było to harcerstwo ubogie, harcerstwo gdzie oni sami musieli zdobywać sobie środki, organizować życie, obozy. Dzięki temu harcerstwu pan prezydent miał znakomitą łączność z młodzieżą. Ostatnio pan prezydent przeżywał ogromną
radość, bo znaleźliśmy kronikę przedwojenną jego szkoły. Była to szkoła Nr 11 przy ulicy Mazowieckiej (...) Na uroczystościach związanych z jubileuszem w Białymstoku widać było jak pan prezydent bardzo cieszy się z tego, że młodzież w tej szkole chce pamiętać o swoich poprzednikach. Z przyjemnością oglądał kronikę i nawet przypomniał sobie taką anegdotę: Jeszcze nie będąc uczniem został przyprowadzony do szkoły przez starszego brata na akademię. Na scenie występował zespół szkolny i w pewnym momencie ta scena po prostu się zapadła (...). Pan prezydent nagle zaśpiewał cudownie fragment piosenki, którą wówczas ten zespół na scenie śpiewał.(...) To był bardzo wzruszający moment.

Pan prezydent jest postacią, która reprezentuje ideały, które już zanikły. Patriotyzm, moralność nie są już na pierwszym planie, nie są już modne jak mówią dzisiejsi politycy.

- Kiedy się spotkałem z Panem prezydentem 7 kwietnia, opowiedziałem mu fragment audycji radiowej, którą słyszałem kilka dni wcześniej. Były to wypowiedzi pana prezydenta Lecha Wałęsy, który prowokowany przez swoją rozmówczynię, zaczął w pewnym momencie, w charakterystyczny dla siebie sposób, tak trochę wykrzykiwać: "Patriotyzm? O czym pani mówi! Niech pani spojrzy: Czy dzisiaj ktokolwiek ceni polską ziemię? Czy dzisiaj ktokolwiek chciałby umierać za Polskę? Czy te dawne ideały są nam w ogóle potrzebne? Po co nam ta dawna historia potrzebna? Przecież teraz cnotą jest kupiectwo. Dobry Polak to taki, który dobrze sprzedaje i pieniądze do kraju sprowadza" (...) Jak powiedziałem to prezydentowi Kaczorowskiemu, on się uśmiechnął w swój charakterystyczny, dobrotliwy sposób i mówi: "No, Pan prezydent Wałęsa potrafi to ostrzej wszystko przedstawić... Ale rzeczywiście zmiany postępują i trzeba będzie dużej mądrości, żeby patriotyzm naszych dziadków i pradziadków, czy jeszcze i mój trzeba na nowo przedstawić". I tu
myślę, że pan prezydent widział jedną z szans właśnie w harcerstwie. Pan prezydent nie mógł sobie wyobrazić, że odcinamy się od tradycji narodowej, zresztą ja widzę to na przykładzie jego własnej rodziny. Przecież córki przeszły przez harcerstwo. Dzień po tragedii byłem u pani prezydentowej w domu, gdzie były wnuki i widziałem, że dziadka po prostu uwielbiali. Trudno sobie wyobrazić, że oni przy takim stosunku do dziadka wyrzekli się tego, co dla dziadka było najcenniejsze. Problem leży, więc częściowo wychowaniu. (...) Osoby z otoczenia prezydenta dostały taką szkołę, często mimowolnie, że możemy być spokojni, że nie dadzą się zamienić w element kupiecki. Natomiast rzeczywiście jest otwarte pytanie na ile taka edukacja była częsta i tutaj straty mogą być rzeczywiście wielkie.(...) Można chyba powiedzieć, że rodzina była dla pana prezydenta bardzo ważna i była na pierwszym planie, prawda?

- Tak, na pewno tak. Zwłaszcza w tę niedzielę po tragedii miałem okazję słuchać wspominkowych historii, gdy wokół pani prezydentowej zgromadziła się rodzina (...) Była tam na przykład wielce sympatyczna opowieść o jednym z wnuków, który z uzasadnionych powodów odwlókł pozytywną reakcję na prośbę dziadka i po tej tragedii nie mógł powstrzymać płaczu, bo potraktował tak jego ostatnie życzenie. Bardzo wzruszające i budujące jest też to jak bardzo ta para prezydencka potrafiła ze sobą współżyć w sensie łączenia się w zadaniach. Pani prezydentowa ciągle to powtarzała, że ona nigdy nie wzbroniła panu prezydentowi zapraszania kogokolwiek do domu, nie interweniowała w ogóle w te sprawy. Starała się tylko to ciepło domowe podtrzymać. Myślę też, że trzeba o tym powiedzieć, że kiedy powstała myśl, gdzie ma być miejsce wiecznego spoczynku, to również w tych propozycjach były Powązki wojskowe. Odpowiedź prezydenta była zdecydowana, że nie (...) bo tam mógłby być pochowany tylko sam, a jego wolą było, aby, gdy wypełnią
się lata spoczęła koło niego także i małżonka. Jego ukochana Karolina, którą obejmował czule w obecności innych osób, nie wstydził się tych gestów. Widać było, że znakomicie się rozumieją, chociaż różniły się ich charaktery, doświadczenia, wiek. Prezydent często ostatnio wyjeżdżał, ale też i często zabierał ze sobą małżonkę. Chciał ją zabrać również i w tę, jak się okazało ostatnią, podróż do Katynia, nawet prosił wnuka, że powinien przekonać małżonkę, że powinna lecieć, ale ona nie mogła, nie pozwalał jej na to stan zdrowia po operacji.

Jak ocenia pan rolę prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego dla społeczności polonijnej w Wielkiej Brytanii?

- Myślę, że pan prezydent, pewnie wskutek swojej skromności i poczucia miejsca w szeregu dosyć wolno wchodził w życie publiczne Polaków w Londynie, czy Polonii niepodległościowej po drugiej wojnie. Wchodził głównie, początkowo, jako harcerz, ale o tym wszyscy wiedzą, więc nie ma potrzeby o tym mówić. Natomiast nie został opisany i o tym się w Polsce się nie, ten wielki wysiłek pracy organicznej. To na przykładzie prezydenta też trzeba zrobić i przyrzekam, że w swojej nowej książce poszerzę te fragmenty, bo przecież pan prezydent był obecny od początku niemalże i szybko wszedł i w struktury Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, co na pewno było naturalne, przecież był żołnierzem, ale także i w Macierz Szkolną, także w działalność Akcji Katolickiej, działalność kościelną polską. Można wymieniać jeszcze Skarb Narodowy, PUNO, naprawdę jest to długa lista. I to jest chyba ważne, jak często anonimowi ludzie potrafili stworzyć tę gęstą tkankę różnych organizacji, środowisk, społeczności, kółek, towarzystw(...) I
poprzez tę pracę organiczną, poprzez szerokie kontakty, trochę mniej głośne, nie tak bardzo publiczne, prezydent stopniowo wchodził wyżej, wyżej, aż stał się tym pierwszym, najważniejszym i takim pozostał do końca. To on trzymał ten sztandar emigracji bardzo wysoko (...)

Prezydent Kaczorowski wielokrotnie podkreślał przywiązanie do rodzinnego Białegostoku. Czy współcześni obywatele miasta pamiętają o nim?

- O tak. Tutaj mogę z satysfakcją powiedzieć, że trochę się do tego przyczyniliśmy. Ale to główna zasługa samego bohatera, który często przyjeżdżał do miasta, w którym zachowywał się tak, jak powinien zachowywać się jego mieszkaniec. Oczywiście uczestniczył w wielkich wydarzeniach, był ozdobą tych wszystkich uroczystości, ale to, co najbardziej urzekało, to były te spacery pana prezydenta po mieście. Kiedy widziałem jak mu się ludzie kłaniają, kiedy mógł każdy podejść, coś powiedzieć, ot po prostu, że pana lubię, ze się cieszę, że pan tu jest (...). Pan prezydent był ciągle zapraszany gdzieś do domów na jakieś małe uroczystości do szkół, mówiłem też i o harcerzach. Sam też mam satysfakcję, bo były też uroczystości podpisywania książek, spotkań autorskich, gdzie naprawdę przychodziło bardzo dużo ludzi. I to było wszystko takie zupełnie autentyczne i spontaniczne. My po prostu mówiliśmy, że to nasz ambasador, nasz prezydent w tym znaczeniu, że najlepszy, który z Białegostoku wyszedł. I teraz, gdy widzę ten
okres żałoby, to proszę uwierzyć, że w Białymstoku to nie są tylko te dni, w których przeżywamy tragedię narodową, ale to tak pozostanie. Już w tej chwili w prasie, w mediach białostockich jest wciąż powtarzany temat jak uczcimy pamięć naszego prezydenta (...) Ja powtarzam taką anegdotę: Kiedy był zjazd historyków we Wrocławiu i Pan Prezydent pod wieczór zaprosił mnie, to może pójdziemy się coś napijemy jakiejś kawy, ot po prostu, żeby sobie dalej porozmawiać. Weszliśmy na Starówce do jakiejś restauracji i pan prezydent wtedy z takim swoim charakterystycznym uśmieszkiem na progu się pyta: "A czy piwo białostockie to tu jest?" Na co kelner mówi: "Nie, białostockiego nie ma". "Eee, panie profesorze, to idziemy do lepszego lokalu" - mówił. Wiem, że trochę było w tym żartu, ale to było naprawdę wzruszające.

Na koniec pytanie, na które odpowiadać można pewnie godzinami: Jaki był Pan Ryszard Kaczorowski prywatnie?

Powiem to nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu rodaków białostockich. Powtarza się często takie proste słowa: Był on po prostu dobrym człowiekiem. Ta dobroć na pewno była widoczna na zewnątrz. Poprzez jego uśmiech, gest, poprzez jego chęć rozmowy. My bardziej z nim zżyci zawsze tez mogliśmy liczyć na jakąś pomoc, na wsparcie.(...) Na pewno miał świadomość swej roli, ale potrafił zachować cnotę skromności. Nigdy nie wymagał hołdów, chociaż mu je chętnie składano. Dowodem dla mnie tego umiłowania, nie boję się tego słowa, takiej życzliwości wielkiej, jest to, że pan prezydent został honorowym obywatelem ponad trzydziestu miast, kolejne miasta czekały. Prezydent mówił żartobliwie, że dzięki temu poznawał Polskę. Prezydent, chociaż z taką bogatą przeszłością pozostał dobrym, pogodnym człowiekiem wielkiej prawości. Człowiekiem, na którego każdy mógł liczyć. A ja powtarzam, że czułem się tak, jakby był moim przybranym ojcem (..). Mieliśmy jeszcze dużo wspólnych planów niektóre mieliśmy omówić w czwartek,
niestety był to czwartek już po katastrofie. Będę dalej chciał służyć nieobecnemu już prezydentowi, który wciąż jeszcze jest tutaj ze mną, chociaż nie ma go fizycznie.

Ewa Jastrzębska-Prokopowicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)