Rychły zgon patriarchatu
„Goście! Wymiotujemy otrzymanymi od was goździkami! Wyśmiewamy szarmanckie otwieranie drzwi i oślizłe całowanie rąk! Zrywamy pęta kucharskich fartuchów i kas w supermarketach! Wyrywamy cegły z waszego patriarchalno-kapitalistycznego maczo-muru! Żądamy równości płci! Manifa 2005 rusza 6 marca w samo południe!” - zapowiada tygodnik "Polityka".
Jeszcze w 2000 r. polski patriarchat miał się całkiem dobrze. Szarmanci od całowania dłoni wywlekli z gabinetu ginekologicznego w Lublińcu kobietę podejrzaną o aborcję. Byli przekonani, że działają w trosce o jej zdrowie i życie, albowiem sama nie wie, co czyni. Oddali zaufanemu lekarzowi, aby sprawdził, czy nie jest popsuta.
W Dzień Kobiet 2000 r. ulicami Warszawy przetańczyło kilkadziesiąt uświadomionych genderowo inteligentek (gender, ang. płeć kulturowa). Były ironiczne, głośne i teatralne.
– Manifa to smoczyca, monstrum kobiece – śmieje się Kazimiera Szczuka. – To miejsce emancypacji, gdzie możemy być potworne, wrzeszczeć, walczyć o władzę. To wydarzenie wolnościowe, myślenie niezależne. Dla nas to ważne.
– Kobiety wymyśliły Manifę, bo kwestie kobiece są lekceważone – mówi Joanna Piotrowska, twórczyni pierwszej w Polsce feministycznej księgarni internetowej, trenerka samoobrony dla kobiet WenDo (co znaczy Droga Kobiet), weteranka Manif. – Postanowiłyśmy zrobić coś niekonferencyjnego, zawłaszczyć miejską przestrzeń.
Polskie feministki są zupełnie zgodne tylko w jednej kwestii: jest wiele feminizmów. Gość lub gościni feminiści mogą się zapisać do kilkudziesięciu małych stowarzyszeń prokobiecych, ale do żadnego dużego. Nie ma żadnej partii. Natychmiast by się pokłóciły i podzieliły na frakcje. Być może dlatego patriarchalna władza bierze je pod uwagę w czasie kampanii wyborczych, a potem łatwo zapomina. Zawsze odwraca wymowę amerykańskiego znaczka i „lekceważy siłę wkurzonych kobiet” - czytamy w tygodniku "Polityka".