Runął z dźwigiem i poszedł do domu
Nie wiem, jakim cudem przeżyłem upadek z 26 metrów! Leciałem z wysokości 10 piętra? To trwało wieczność. Myślałem: Panie Jezu,
daj mi przeżyć. Masz mnie z odzysku - powiedziałem żonie po powrocie do domu. Andrzej Szokiel do dziś nie może uwierzyć, że z katastrofy wyszedł cało.
22.01.2004 | aktual.: 22.01.2004 09:15
Inaczej tego nazwać nie można, jak cudowne ocalenie. Andrzej Szokiel runął wraz z metalową konstrukcją gigantycznego dźwigu, na którym pracował. Spadł z wysokości 26 metrów. Nic się nie stało, nawet nie skręcił nogi! Dramat rozegrał się w minioną sobotę w Rzeszowie, kiedy zaczęli podnosić wysięgnik. To wyglądało tak: trzech facetów stoi nad ziemią na wysokości 20-30 metrów, jeden na montowanym dźwigu, dwóch na wysięgniku podnoszonym do góry. Muszą spiąć dwie części, wtedy wysięgnik jest zamocowany poziomo, a dźwig gotowy do pracy.
- Zabrakło nam 7-8 centymetrów - Andrzej Szokiel (44 l.) wspomina chwile przed wypadkiem. - Poczułem, że coś mi tu nie pasuje. Andrzej stał wtedy ponad kabiną operatora. Nagle dźwig się odchylił. Mężczyzna zaczął spadać. Kątem oka zobaczył chmury, kawałek nieba. Chwycił z całych sił jakąś wystającą belkę, podkulił nogi. Runął razem z dźwigiem z wysokości 26 metrów. "Panie Jezu, daj mi przeżyć - przebiegło mu po głowie - dla Małgosi i Moniki".
- To, co trwało sekundy, dla mnie było godzinami - Andrzej ciągle nie może ochłonąć. - Leciałem, leciałem... Pomyślałem: jak to ma być koniec, to niech już będzie, byle szybko.
Poczuł silne uderzenie. Bezruch. Stalowa masa zatrzymała się. Otworzył oczy. Jeden z jego kolegów - Ryszard - ledwie wisiał na kratownicy, zaczepiony ręką i nogą. Andrzej doczołgał się do niego, podciągnął. Mężczyzna był ciężko ranny. W oddali słychać już było karetki pogotowia.
Trzeci z robotników, którzy pracowali na dźwigu, leżał na wznak na ziemi. Nie ruszał się. Podeszła jakaś kobieta, sprawdziła jego puls. Jego serce biło tylko przez chwilę. Lekarz z karetki stwierdził zgon. Andrzej zsunął się ze zwalonej konstrukcji.
- Chciałem być jak najszybciej w domu - miotał się w szoku po placu. - Żona choruje na serce. Jak dowie się o wypadku, nie wytrzyma. Ja przeżyłem, a tu żona trup...
Wsiadł zaraz w pociąg. Do domu wrócił w niedzielę nad ranem. "Małgosiu, macie mnie z odzysku" - powiedział do żony w drzwiach. Do dziś nie wie, jak to się stało, że przeżył. Zawsze uważał się za pechowca, a tu... Gdyby był metr wyżej nad wysięgnikiem, nie miałby szans.
To cud, że się utrzymał, że nie zmiażdżyło go to całe żelastwo. Żona Małgorzata przypomina, że w nocy przed wypadkiem mąż miał dziwny sen. - Jakiś las, piękny czarny koń z lejcami, ludzie gonili go, uciekał. Pomógł mu kucyk, wpadli do jakiegoś tunelu. Wyjechał stamtąd już na pięknym białym koniu, a ludzie dookoła niego wiwatowali - to był znak z nieba. Teraz mąż będzie już szczęściarzem - mówi z pewnością w głosie.