Trwa ładowanie...
d3n7lq9
27-09-2007 06:20

Rugi polskie

Kruczkami prawnymi i szantażem Agencja Nieruchomości Rolnych odbiera ziemię zagranicznym dzierżawcom. W Polsce zainwestowali miliony, teraz średniej rangi urzędnicy doprowadzają ich gospodarstwa do upadku.

d3n7lq9
d3n7lq9

Gospodarstwem Bernda von Wiedinga w Główczycach świat zachwycił się siedem lat temu – brytyjski "Financial Times" napisał o pierwszym Niemcu, który w 1992 roku przyjechał na Pomorze, by tam uprawiać jęczmień, pszenicę i rzepak. Oprawiona w ramkę gazeta wisi na ścianie nad biurkiem w gabinecie von Wiedinga. Jest jedną z nielicznych oznak dawnej świetności upadającego dziś gospodarstwa.

Gdy w maju 2000 roku świat o nim czytał, von Wieding był jednym z największych posiadaczy ziemskich w dawnym województwie słupskim: blisko trzy tysiące hektarów ziemi, hodowla świń, spora gorzelnia, która pracowała pełną parą. Gospodarstwo właśnie zaczęło przynosić zyski.

Katastrofa nastąpiła trzy lata później. Von Wieding pamięta listopadowy dzień, w którym pojechał do Gdańska. W pomorskim oddziale Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa chciał przedłużyć na kolejne dziesięć lat umowę dzierżawy 1,3 tysiąca hektarów ziemi. Zamiast tego usłyszał od urzędników, że ma je oddać. Agencja tak długo odwlekała podpisanie nowej umowy dzierżawy, aż wygasła stara. W jeden dzień Niemiec stracił prawie połowę gospodarstwa, w które zainwestował 1,5 miliona złotych pochodzące z kredytów i ze sprzedaży gospodarstwa pod Magdeburgiem.

Podobna przykrość spotkała wielu cudzoziemców – Niemców, Holendrów oraz Irlandczyków – którzy w okolicach Słupska dzierżawią od Agencji ziemię pod uprawy. Odbiera się im grunty, bo politycy co najmniej od 2002 roku szukają tam wyborczych głosów pod hasłem: polska ziemia w ręce polskich rolników.

d3n7lq9

Miłe złego początki

– Wszędzie tylko odłogi, odłogi, odłogi. Po prostu rozpacz – Adam Tański, były prezes AWRSP, tak opowiada o swojej pierwszej podróży służbowej na Pomorze w 1992 roku. Rok wcześniej państwowa Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa przejęła trzy miliony hektarów gruntów po PGR. – Nasi rolnicy nie byli jednak zainteresowani ziemią – wspomina Tański.

Agencja szukała więc dzierżawców za granicą. Chętnych witał z otwartymi ramionami sam prezes.

AWRSP proponowała korzystne warunki. Farmerzy zawierali umowy na 10, a nawet 25 lat, z możliwością przedłużenia. A gdyby w przyszłości zabrakło ziemi dla polskich rolników, Agencja zostawiła furtkę – prawo odebrania ziemi przy przedłużaniu umowy, ale najwyżej do 20% jej powierzchni, i to po wcześniejszym uzgodnieniu z dzierżawcą. W zamian farmerzy otrzymali prawo pierwokupu ziemi po siedmiu latach dzierżawy.

Dziś około stu zagranicznych farmerów dzierżawi od Agencji Nieruchomości Rolnych (następczyni AWRSP od 2004 roku) 174 tysiące hektarów gruntów uprawnych. W województwie pomorskim farmerów jest 32, w byłym słupskim – 25.

d3n7lq9

W przeciwieństwie do polskich rolników prowadzą tylko duże gospodarstwa. Na głowę przeciętnego farmera z zagranicy przypada w Pomorskiem 650 hektarów, zaś w byłym Słupskiem – 680. W rękach polskich rolników dzierżawionej od agencji ziemi jest tam co prawda 113 tysięcy hektarów, ale dużo więcej jest dzierżawców – aż pięć tysięcy. Dlatego na jednego polskiego dzierżawcę na Pomorzu przypadają statystycznie zaledwie 22 hektary ziemi. Większość chciałaby powiększyć gospodarstwa, ale dziś ziemi na Pomorzu brakuje. – Najłatwiej więc sięgnąć po grunty cudzoziemców, bo Niemca nikt w Polsce nie weźmie w obronę – mówi von Wieding. Niemca coraz mniej

53-letni dziś Bernd von Wieding przyjechał do Polski spod Hamburga. Wydzierżawił 1,6 tysiąca hektarów po PGR w Główczycach, tym samym, w którym w latach 70. jako zootechnik pracował Andrzej Lepper. Ten ostatni urządził wtedy w Słupsku demonstrację Samoobrony pod hasłem: "Niemcy wracają po polską ziemię".

Przez pierwsze lata von Wieding powiększał gospodarstwo, inwestował w uprawy i sprzęt, zatrudniał kolejnych pracowników. Odbudował między innymi poniemieckie chlewnie, które wyposażył w dostarczony z Danii system karmienia świń. Od tego czasu w żyje w nich około 250 macior i ponad 300 warchlaków.

d3n7lq9

– W 2003 roku pracowało u mnie 70 osób. Byłem największym pracodawcą w gminie – opowiada von Wieding.

Pod koniec 2003 roku upływał 10-letni okres dzierżawy 1,3 tysiąca z prawie trzech tysięcy hektarów ziemi uprawianej przez von Wiedinga. Gdy agencja zaczęła robić mu problemy z przedłużeniem umowy, zdążył już posiać zboże. – Byłem naiwny, ale myślałem, że słowo urzędnika państwowego jest święte – denerwuje się farmer. Stracił niemal połowę gruntów.

Agencja zapewnia, że wszystkie przejęte grunty będą mieć gospodarza. ANR na część ziemi zawarła umowy dzierżawne z rolnikami, a część szykuje do sprzedaży. Na razie tego nie widać. Grunty głównie leżą odłogiem, zarastając chwastami.

d3n7lq9

Najsmutniej jest w gorzelni. Jeszcze dwa lata temu produkowała tysiące litrów spirytusu rocznie. Teraz zamknięte na głucho pomieszczenia regularnie dewastują wandale i poszukiwacze złomu – przez trzy lata agencji nie udało się znaleźć chętnego do ich przejęcia.

Utrata prawie połowy pól oraz susza, która zniszczyła część pozostałych upraw, zmusiły von Wiedinga do zwolnienia większości pracowników. Nie był w stanie płacić w terminie czynszu za dzierżawę. W kwietniu 2005 roku gdański oddział ANR zażądał od von Wiedinga zwrotu reszty ziemi. Agencja argumentowała: jest jej winien tak dużo, że urzędnicy mogą wypowiedzieć umowę w trybie natychmiastowym. Von Wieding twierdzi, że to nieprawda – według niego Agencja zawyżyła mu czynsz, co przyznał w opinii biegły sądowy. Sprawa trafiła do sądu. Farmer proponował ugodę. Chciał spłacić połowę długów natychmiast, resztę w ratach. Kilkanaście dni temu ANR propozycję odrzuciła. – Chcą zlikwidować moje gospodarstwo – uważa von Wieding.

Farmer się ugiął

W Sycewicach pod Słupskiem prowadzi gospodarstwo Niemiec Axel Herveg. Trzy lata temu starał się o 10-letnie przedłużenie dzierżawy 1,2 tysiąca hektarów. Urzędnicy z oddziału terenowego ANR w Gdańsku postawili warunek – Herveg musi najpierw oddać 380 hektarów. Choć Agencja nie miała prawa zażądać od niego zwrotu tak dużej części (zgodnie z umową mogła najwyżej 20 procent), farmer się ugiął, bo nie chciał stracić reszty. Przekonał jedynie Agencję, by odebrała mu „tylko” 260 hektarów.

d3n7lq9

Niemiecko-polską spółkę z niedalekich Biesowic urzędnicy gdańskiego oddziału ANR próbowali pozbawić ziemi w inny sposób. Wiosną tego roku firma starała się przedłużyć umowę dzierżawy ponad 700 hektarów ziemi. Agencja zgodziła się, pod warunkiem że spółka wpłaci 80 tysięcy złotych jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby przestała płacić raty dzierżawne. – Do dziś nie wiem dlaczego, skoro zabezpieczeniem był już kombajn wart 200 tysięcy złotych – mówi Andrzej Lesisz, polski współwłaściciel gospodarstwa. – Najgorsze, że na wpłacenie pieniędzy dali nam zaledwie kilkanaście dni, i to na przednówku, gdy ledwo się wiąże koniec z końcem. Wyrzucić krwiopijców

Nie sposób się dowiedzieć u źródła, dlaczego gdański oddział ANR traktował dzierżawców w ten sposób. W ciągu ostatnich dwóch lat kierowało nim pięciu dyrektorów. Obecny – Patryk Demski – jest nim zaledwie od dwóch miesięcy i nie chce mieć nic wspólnego z polityką poprzednika – Tadeusza Wiśniewskiego z Samoobrony, który został odwołany pod koniec lipca.

Łatwo się jednak domyślić przyczyn coraz gorszego traktowania farmerów z Zachodu. Popyt na grunty w okolicach Słupska rośnie. Ceny ziemi rosną od końca lat 90., kiedy to rząd zlikwidował województwo słupskie, zastępując je województwem pomorskim ze stolicą w Gdańsku.

d3n7lq9

– Wieść o taniej ziemi w Słupskiem szybko dodarła na Żuławy, gdzie gospodarują bogaci rolnicy. Ci jako pierwsi zaczęli ją kupować. Cenę podbili także gdańszczanie zainteresowani atrakcyjnymi gruntami blisko morza – tłumaczy Zbigniew Marecki, dziennikarz słupskiej redakcji „Głosu Pomorza”.

Popyt na ziemię wzrósł jeszcze bardziej, gdy jasne się stało, że w 2004 roku Polska wejdzie do Unii Europejskiej i nasi rolnicy zaczną odbierać dopłaty: 500 złotych rocznie z hektara. W kolejce po ziemię zaczęli się ustawiać nawet niezainteresowani dotąd drobni gospodarze. Chętnych przybywało, a ziemi – choć cena hektara sięgnęła już 20 tysięcy złotych – zabrakło. W samej tylko gminie Główczyce rolnicy złożyli podania na 1,2 tysiąca hektarów. Do akcji weszła Samoobrona. Jan Piechowski, były szef Samoobrony w powiecie słupskim, pamięta, że dwa-trzy lata przed wejściem Polski do Unii Europejskiej jego partyjni towarzysze organizowali po wsiach zebrania. – Namawiali, by rolnicy zgłaszali się do ANR i żądali ziemi. Popierała ich szefowa partii w Pomorskiem Danuta Hojarska, która o zagranicznych farmerach mówiła, że to „krwiopijcy, co to naszą polską krew wypijają” – opowiada Piechowski, który na temat krwiopijców miał inne zdanie, został więc z Samoobrony wydalony.

Ziemia za głosy

To właśnie Danuta Hojarska od 2001 roku – gdy została posłanką – naciskała na kolejnych dyrektorów gdańskiej ANR, by odbierali ziemię zagranicznym farmerom. Naciskali też wójtowie. I to bez względu na barwy polityczne. Wszyscy liczyli na rewanż ze strony rolników przy wyborczych urnach.

Nacisk wzrósł, gdy w 2006 roku Samoobrona weszła do rządu. Partia obsadziła Agencję swoimi działaczami i zaczęła decydować o tym, kto może dostać ziemię, a kto nie. Na początku tego roku Hojarska napisała list do szefa gdańskiej ANR, żądając zablokowania dzierżawy 200 hektarów ziemi polskiemu farmerowi z okolic Gniewu w Pomorskiem i rozdzielenia jej wśród okolicznych rolników. Interwencja okazała się nieskuteczna – farmer nadal dzierżawi ziemię.

Następcy Samoobrony w Agencji przejęli obyczaje poprzedników: jeden z zachodnich inwestorów usłyszał niedawno od wysokiego rangą urzędnika gdańskiego oddziału ANR z nadania PiS, że więcej żadnych interesów robił z nim nie będzie.

Na początku września głosami posłów PiS, Samoobrony i LPR sejmowa komisja rolnictwa przegłosowała dezyderat, w którym wezwała premiera Jarosława Kaczyńskiego do założenia „szczegółowej ewidencji dzierżaw dokonywanych przez cudzoziemców”.

– Półtoramilionowa rzesza drobnych rolników plus ich rodziny to ogromny elektorat – mówi Mariusz Olejnik, wiceprzewodniczący rady Federacji Związków Pracodawców-Dzierżawców i Właścicieli Rolnych, która zrzesza także dzierżawców zagranicznych. – Obiecanie im ziemi, której brakuje, to sposób na zapewnienie sobie głosów. Tym bardziej że zbliżają się wybory. Atak na frytki

Dlatego kłopoty mają nie tylko Niemcy. Pewien Irlandczyk z okolic Lęborka teoretycznie nie miał powodów do niepokoju. Umowy na dzierżawę 1,1 tysiąca hektarów popegeerowskiej ziemi, które zawarł z gdańską Agencją Nieruchomości Rolnych, kończą się dopiero za 10 lat. Mimo to ANR próbowała odebrać mu ziemię, przysyłając kolejne kontrole. W sumie od kwietnia tego roku było ich sześć: pięć z Agencji, szósta z Najwyższej Izby Kontroli. – Sprawdzali wszystko, od dokumentów finansowych, przez deklaracje podatkowe, po maszyny – opowiada farmer.

Po kontroli urzędnicy ANR nakazali między innymi ogrodzić stary budynek stojący na farmie, bo ich zdaniem groził zawaleniem. Gdy Irlandczyk go ogrodził, kolejna kontrola poleciła budynek zburzyć. Inna nakazała mu usunąć nielegalne wysypisko, które okoliczni mieszkańcy utworzyli na jego polu. By to polecenie wykonać, Irlandczyk musiał rozjechać pole jęczmienia.

Do wszystkich zaleceń cudzoziemiec musiał się zastosować, bo jeśli nie, to ANR miałaby prawo wypowiedzieć mu dzierżawę pod pretekstem niewłaściwej dbałości o powierzony majątek. – Nie mieli do tego podstaw, bo ostatnia kontrola z NIK stwierdziła, że wszystko jest w porządku – tłumaczy Irlandczyk.

Na celowniku Agencji znalazły się też tak duże spółki jak Farm Frites Poland Dwa z Bobrownik w powiecie słupskim. Ta holenderska firma na ponad trzech tysiącach hektarów dzierżawionej od ANR ziemi hoduje krowy mleczne, uprawia zboża i ziemniaki, które dostarcza do produkującej frytki siostrzanej spółki Farm Frites Poland SA w Lęborku. Zatrudniając około 250 osób, jest największym w okolicy pracodawcą i jednym z największych klientów ANR. W ciągu 13 lat (od 1993 do 2006 ro-ku) dzierżawienia od niej ziemi wpłaciła do kasy agencji prawie 16 milionów złotych czynszu, a w gospodarstwo zainwestowała dziewięć milionów. Między innymi w remont dwóch dzierżawionych obór. Zgodnie z najnowszymi trendami krowy – jest ich około 250 – w budynku trzymane są luzem, a na dojenie same podchodzą do dojarek.

Ale dlaczego to ma obchodzić urzędnika? Gdy w 2005 roku firma miała przedłużyć dzierżawę na tysiąc hektarów ziemi, Agencja przedstawiła spółce propozycję nie do odrzucenia – przedłuży, ale nie na tysiąc, tylko na 550 hektarów i po dwa razy wyższej cenie. Resztę, czyli 450 hektarów, firma musiała oddać. Mimo że w umowie nie było zastrzeżenia o możliwości zwrotu 10 lub 20 procent ziemi na żądanie ANR. – Nie mieliśmy wyjścia, choć Agencja nie oddała nam nawet złotówki z kilkuset tysięcy złotych, które zainwestowaliśmy, by przywrócić te grunty do stanu używalności – mówi Bogdan Tatarkiewicz, dyrektor Farm Frites Poland SA. – Musieliśmy się zgodzić, inaczej fabryka w Lęborku nie zdołałaby wypełnić zobowiązań wobec kontrahentów.

Minister grozi

Nie wszystkie oddziały ANR traktują swych dzierżawców tak jak ten w Gdańsku. Oddział opolski zagraniczni farmerzy wręcz chwalą. – Nigdy nie miałem żadnych problemów z urzędnikami Agencji – szczerze dziwi się Siegmund Dransfeld, który ma 580-hektarowe gospodarstwo pod Gogolinem.

– Dzierżawców traktujemy tak samo, bez względu na to, czy są Polakami, czy cudzoziemcami – mówi Jerzy Kołodziej, dyrektor opolskiego oddziału ANR. – A jeśli dzierżawca może kupić ziemię, to zachęcamy go, by to zrobił. I nigdy nie zabieramy więcej ziemi, niż możemy zabrać zgodnie z zapisami w umowie.

– Tylko taki sposób postępowania jest zgodny z duchem umów, które zawieraliśmy z zagranicznymi dzierżawcami w latach 90. Wykorzystywanie w złej wierze zapisów i odbieranie im ziemi jest złamaniem obietnic, które Polska wówczas składała – mówi Adam Tański.

W rękach obcokrajowców wciąż pozostaje ponad 170 tysięcy hektarów. Obecny minister rolnictwa Wojciech Mojzesowicz zapowiedział już, że podlegli mu szefowie oddziałów terenowych ANR nie będą mogli przedłużać umów na dzierżawę ziemi bez pozytywnej opinii Izb Rolniczych, czyli rolniczego samorządu, który od dawna jest niechętny oddawaniu polskiej ziemi w obce ręce. – Jeśli obcokrajowiec ma 1,2 tysiąca hektarów, to przecież niewiele straci, gdy odda 200 hektarów – argumentuje Jan Michalski, wiceprezes Pomorskiej Izby Rolniczej. – Nie zgadzamy się na przedłużanie umów dzierżawy cudzoziemcom, jeśli na ich ziemie jest zapotrzebowanie ze strony polskich rolników.

Jeden z holenderskich dzierżawców z okolic Słupska nie ma wątpliwości: – Najchętniej odebraliby nam wszystko. Takie są nastroje.

Grzegorz Rzeczkowski

d3n7lq9
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3n7lq9
Więcej tematów