Ruch Tuska
Nadchodzi czas radykalnej wymiany rządzących ugrupowań. Prawica (PO i PiS) zdobędzie najprawdopodobniej większość, która zapewni jej możliwość zmiany konstytucji. Ta większość zostanie wzmocniona przez prezydenta pochodzącego z tego samego obozu. Tak daleko idąca wymiana ekipy rządzącej w Polsce może przynieść dużo poważniejsze konsekwencje niż zwykłe w stabilnej demokracji cykliczne rotacje sprawujących władzę. Czy jednak efektem zwycięstwa prawicy będzie zasadniczy przełom, o którym mówili jej przywódcy? "Nigdy nie je się w tej samej temperaturze, w jakiej się gotuje" - mawiają Francuzi. Oznacza to, że radykalizm głoszonych w kampanii wyborczej projektów zostaje stonowany przez naturalne ograniczenia, jakie niesie sprawowanie władzy.
19.09.2005 | aktual.: 19.09.2005 10:17
Ta reguła, na różne sposoby wyrażana w państwach Zachodu, Polski z pewnością nie dotyczy. Obserwując obecną kampanię wyborczą, można odnieść wrażenie, że pod tym względem nasz kraj rządzi się przeciwstawnymi zasadami. Widziałem wiele debat prezydenckich we Francji i Stanach Zjednoczonych, ale żadna z nich nie była tak mało konfrontacyjna jak wymiana zdań między kandydatami Tuskiem i Cimoszewiczem. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że - karmieni w PRL fikcją zgody powszechnej - Polacy nie przyzwyczaili się jeszcze do demokratycznych sporów, ale głównie dlatego, że duża część opiniotwórczych środowisk wmawia im, iż demokratyczna debata jest "gorszącą kłótnią".
Kampania wyborcza triumfującego w sondażach Donalda Tuska i jego partii ma charakter wizerunkowy, co wcześniej skutecznie praktykowali w Polsce Aleksander Kwaśniewski i SLD. Takie podejście mieści się w światowym trendzie kulturowym, określanym jako "tabloidyzacja" czy "mediatyzacja". Zgodnie z nim za najbardziej skuteczne, a więc właściwe, są uznawane proste i wyraziste przekazy, budowane według reguł reklamy. Można przyjąć, że tendencja ta w Polsce została wzmocniona przez gruntowne rozczarowanie obywateli polityką. W efekcie przestali oni zwracać uwagę na hasła i programy, aby wyboru dokonywać między głoszącymi je osobami. Tabloidyzacja jest niebezpieczna, ale nie oznacza, że wyborcom można wszystko wmówić. Pouczający okazał się przykład kandydata Cimoszewicza. Przy poparciu ogromnej części mediów i środowisk opiniotwórczych udało się wmówić Polakom, że weteran PZPR i SLD jest kandydatem pozapartyjnym. Że kolekcjoner urzędów i godności III RP jest osobą spoza establishmentu. Kiedy jednak okazało się
(jeszcze przed dwuznaczną sprawą Jaruckiej), że "człowiek o czystych rękach" i znamienity prawnik dokonuje nieprzejrzystych operacji giełdowych i kilkakrotnie myli się w oświadczeniach majątkowych, poparcie dla niego spadło w ogromnym stopniu.
Upadek elit
Czy Polaków nie interesuje polityka i nie wierzą oni w szansę przełomu, którego potrzebę głosiły partie opozycyjne? O czymś przeciwnym świadczą nie tylko preferencje wyborcze, ale także stosunkowo szeroko deklarowana chęć udziału w wyborach. Socjologowie i psychologowie społeczni utrzymywali wcześniej, że w efekcie kolejnego rozczarowania frekwencja wyborcza będzie dramatycznie niska. Sondaże świadczą jednak, że mimo negatywnej oceny sytuacji w kraju nadal liczymy na możliwość jej zmiany. Na ogół jesteśmy zadowoleni i pełni optymizmu, jeśli chodzi o życie osobiste, a jednocześnie skrajnie pesymistycznie oceniamy stan rzeczy w Polsce. Przedstawiciele polskich elit zwykle uznają te opinie za dowód niedojrzałości swoich współobywateli. Polegać ma ona na tym, że poprawę swojego życia Polacy przypisują wyłącznie sobie, a negatywnymi zjawiskami mają zwyczaj obciążać rządzących, od których jednocześnie oczekują rozwiązania wszystkich swoich problemów. Owa opinia jest wprawdzie w jakimś sensie prawdziwa, ale
interpretacja wydaje się prostsza. Ogół Polaków ma rację. To ich indywidualnej energii i przedsiębiorczości zawdzięczamy pozytywne przemiany Polski, natomiast negatywne zjawiska w ogromnej mierze są spowodowane przez słabość i egoizm szeroko rozumianych elit rządzących. Po upadku PRL energia społeczna Polaków przeniosła się w dużej mierze na aktywność ekonomiczną i spowodowała powstanie milionów drobnych przedsiębiorstw, z których jedne rozwijały się, inne bankrutowały, aby zostać zastąpione przez kolejne i złożyć się na polski cud ekonomiczny pierwszej połowy lat 90. Trwał on dopóty, dopóki rozrastające się i coraz mniej funkcjonalne państwo ciężką pokrywą nie stłumiło indywidualnej przedsiębiorczości.
Dławiona pajęczyną biurokracji, obciążana kolejnymi podatkami gospodarcza aktywność Polaków zamierała. Coraz lepiej z kolei prosperowały pasożytnicze interesy na styku państwowego i prywatnego, wykorzystujące koneksje w świecie politycznym i rozbudowujące korupcyjny układ, który coraz głębiej przegryzał funkcjonowanie III RP. W efekcie Polska stała się państwem słabym, uległym nie tylko wobec postkomunistycznych układów, ale także roszczeń bardziej zdecydowanych grup interesu; państwem, które jest balastem dla słabszych, a łupem dla silniejszych. Wszystko to pogłębia wyobcowanie nie tylko klasy politycznej, ale i demokracji w Polsce. I tak państwo jest postrzegane przez zwykłych zjadaczy chleba. Trudno, aby traktowali oni jako wspólne dobro państwo, które jest żerowiskiem dla najsilniejszych: polityków, wielkich biznesmenów, wysokich urzędników, elitarnych korporacji. Trudno, aby się z nim identyfikowali. Ta wielka lekcja zepsucia uczyła, że prawo jest dla słabych i frajerów, a politycy z zasady nie stosują
się do reguł moralnych i prawnych.
Bronisław Wildstein