Rozczulica społeczna

Miłe, niewinne, słodkie, wdzięczne, słabe, maleńkie, bezbronne i troszkę żałosne. To łapie nas za serce. Dobrze wiedzą o tym spece od marketingu. Często wykorzystują naszą słabość. Dlaczego dajemy się na to nabierać?

Rozczulica społeczna
Źródło zdjęć: © AFP

Ojej, ma pani tę cudną kartę z delfinkiem! - zakrzyknęła ekspedientka, kiedy usiłowałam zapłacić za zakupy w moim osiedlowym sklepie. - Jest słodka, prawda? Spojrzałam krytycznie na kawałek plastiku, który służył mi zwykle do prozaicznego wyciągania pieniędzy z bankomatu. Nie znajdowałam w nim niczego rozczulającego. Delfinek, owszem, był, ale żeby zaraz tak się emocjonować?

Co za infantylna osoba! - pomyślałam sobie, ale nie mogłam się zastanawiać nad tym dłużej, bo właśnie obok mnie przejechał mini cooper. Taki, jakiego chciałabym mieć. Cudny! Błękitny z białym dachem. I ten wyraz jego buzi - to najbardziej rozczulający samochód, jaki znam!

Mini cooper przejechał, a ja zmitygowałam się nieco. Opanowałam rozanielony wyraz twarzy i pomaszerowałam do domu. Po drodze spojrzałam krytycznie na dziewczynę, która rozmawiała przez komórkę ubraną w milusi pokrowiec z pyszczkiem żyrafki. Dziecinniejemy czy co? Uspokoję was. To wszystko wina naszych genów. Kiedy rozczuli was mały kotek lub piesek, nie krępujcie się wyrażać zachwyt. Nie brońcie się przed kupnem koszulki Endo z nieporadnym dziecięcym rysunkiem. Wzrusza was to? To dobrze. Dzięki temu żyjecie.

Czynnik rozczulający

Tai Shan znaczy spokojna góra. Tak nazywa się panda olbrzymia, która w czerwcu 2005 roku urodziła się w zoo w Waszyngtonie. Na razie nie jest jeszcze wcale taka duża, jak zapowiada jej nazwa. Na razie to jeszcze małe pandzie dziecko.

Kiedy po raz pierwszy zdecydowano się pokazać Tai Shan zwiedzającym, zoo wypuściło 13 tysięcy biletów. Zostały wykupione w ciągu dwóch godzin, by za chwilę pojawić się na internetowych aukcjach i osiągnąć cenę nawet do 500 dolarów. A przecież małą pandę można było oglądać także za pomocą kamery internetowej, z czego skorzystało już siedem milionów ludzi na całym świecie.

To prawda, że panda jest zwierzęciem zagrożonym wyginięciem i że bardzo rzadko rozmnaża się w niewoli, ale nie to skłania nas do zachwycania się tym nieporadnym misiem. No właśnie, a co? To samo, co powoduje, że roztkliwiamy się nad misiem koalą czy małym słonikiem, który potyka się o swoją trąbę. Instynkt.

Naukowcy od dłuższego czasu badają "czynnik rozczulający". Jakie są jego cechy? To proste. Wszystko, co nas wzrusza, jest miłe, słodkie, wdzięczne, niewinne, słabe, bezbronne, maleńkie i troszkę żałosne. Jest takie jak ludzkie niemowlę. Zresztą nie tylko ludzkie. Ssacze. Gdyby nie nasza skłonność do rozczulania się nad małymi dziećmi, nie byłyby one w stanie przeżyć. Po przyjściu na świat są bowiem ujmująco niesamodzielne. Nie znaczy to bynajmniej, że niemowlęta w drodze ewolucji wypracowały jakiś skomplikowany system wzruszających cech. To raczej mózgi dorosłych kwalifikują jako takie duże, okrągłe głowy z dużymi oczami, małymi noskami i uszami. A także nieporadne i trochę gapowate zachowanie oraz chwiejny chód typowy dla małego dziecka.

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez neurologów z University of Wisconsin-Madison w USA, widok istot, które - często przypadkowo, jak na przykład panda - posiadają takie cechy, aktywuje w naszym mózgu tak zwany ośrodek nagrody. Ten sam, który odpowiada za odczuwanie przyjemności z seksu czy ze zjedzenia czekolady.

Z takiego powodu podobają nam się na przykład pingwiny. Są takie nieporadne, kiedy chodzą z nóżki na nóżkę, jak dziecko, które dopiero opanowało trudną sztukę stawiania pierwszych kroków. Taka metoda chodzenia oczywiście nie służy pingwinom do rozczulania ludzi. Wyewoluowała w zupełnie innym celu. - Ten sposób poruszania się jest znacznie mniej energochłonny niż stawianie kończyn do przodu - mówi Michel Gauthier-Clerc, francuski ornitolog zajmujący się tymi ptakami. - Ale rzeczywiście ludzie lubią zwierzęta, które poruszają się po dziecinnemu. Wiele osób zaślepionych wzruszeniem jest nawet skłonnych twierdzić, że pingwiny to ssaki, a nie ptaki.

Polityk na gębę

Przypominanie ludzkich dzieci to cecha rozmaitych - także dorosłych - zwierząt. Uczeni nazywają ją pedomorfizmem. Nazwę tę w latach 50. XX wieku wymyślił niemiecki etolog Konrand Lorenz. To on pierwszy opisał wzruszanie się "dzieckopodobnymi" istotami jako adaptację ewolucyjną, od której zależało, czy ludzie będą zajmować się swoim potomstwem. Lorenz zauważył też, że w języku niemieckim tylko te zwierzęta, które cechuje pedomorfizm, mają nazwy z końcówką -chen, która oznacza zdrobnienie (na przykład Kaninchen - czyli królik). Inne zwierzęta, już nie tak rozczulające, choćby także były niewielkie, nie mają zdrobnienia w nazwie.

I choć dziecinność wyglądu postrzega się generalnie jako cechę pozytywną, jest sytuacja, w której nie zdaje egzaminu - w polityce. Alexander Tudorov, psycholog z Uniwersytetu w Princeton, odkrył, że decydując o poparciu jakiegoś polityka, często kierujemy się wyglądem jego twarzy. Jako niekompetentnych postrzegamy ludzi o rysach łagodnych, typowych dla dziecięcych buzi.

- Taka twarz nie przystaje do profesjonalizmu i doświadczenia - mówi Tudorov. Sugeruje raczej atrybuty przypisywane dzieciom - naiwność i słabość. To myślenie na skróty, które włącza się nam szczególnie wtedy, gdy mamy mało czasu lub działamy pod wpływem stresu. - Ludzi ciepłych i budzących zaufanie widzimy raczej w roli opiekunów czy pielęgniarzy niż polityków - uważa Leslie A. Zebrowitz, psycholog zajmująca się percepcją twarzy.

Fenomen Myszki Miki

Wiele ssaków instynktownie rozpoznaje cechy "dziecinności". Rodzą w nich one instynkt opiekuńczy. Dlatego zdarzają się międzygatunkowe adopcje i historie, które nie wydają się nam całkiem nieprawdopodobne, jak ta, w której wilczyca miała wykarmić ludzkie dzieci. Dziecko to dziecko. Trzeba się nim zająć.

Oczywiście tego typu instynkty posiadają w głównej mierze samice. I to właśnie w podły sposób wykorzystują sprytni marketingowcy, wymyślając dla ludzkich samic różne wzruszające dobra - choćby takie jak samochody typu Mini Cooper, Suzuki Swift, Volkswagen "garbus" czy karta kredytowa z delfinkiem.

Nie znaczy to jednak, że panowie są całkiem odporni na owo dziecinne wzruszenie. Wiedzą o tym z pewnością panie, które są drobniutkie, mają małe noski i duże oczy. Jak często koło takiej kobiety znajdzie się silny mężczyzna gotowy służyć ramieniem i opieką? Ile zdesperowanych pań fundowało sobie w związku z tym operację pomniejszania nosa czy powiększania oka?

Modom na odmładzanie ulegają zresztą nie tylko ludzie. Znany, nieżyjący już ewolucjonista Stephen Jay Goluld opisał swego czasu w piśmie "Nature" fenomen Myszki Miki. Od czasu powstania do dziś ta postać z dziecięcej kreskówki przeszła wiele przeobrażeń, by bardziej przypominać dziecko. Powiększono jej głowę i oczy. Zmieniono proporcje ciała. Dzięki temu teraz Myszka Miki jest znacznie bardziej milutka niż kiedyś.

Ale to nie Amerykanie są mistrzami świata w tworzeniu milusich postaci. Absolutnie niedoścignieni pozostają w tej kwestii Japończycy. W tym kraju "słodziakowatość" osiągnęła skalę narodowej obsesji. Jest na to nawet specjalne japońskie słowo: kawaii.

Ucieczka w zdziecinnienie

Kawaii to Pokemon, Hello Kitty i manga. Dźwigi na budowie przemalowane w żyrafy i dinozaury oraz boeingi japońskich linii lotniczych pomalowane w słodkie postaci z kreskówek. To dojrzałe kobiety poubierane jak nastolatki w szkolne mundurki i opadające podkolanówki oraz komiksy dla dorosłych mężczyzn pełne niedorosłych dziewczynek z oczami sarenki.

Socjologowie twierdzą, że wszystko zaczęło się w latach 70. XX wieku od buntu nastolatek. To one stworzyły milusią alternatywną rzeczywistość stojącą okoniem wobec tradycji i porządku. Buntując się przeciw żmudnym lekcjom japońskiej kaligrafii, wymyśliły swoje pismo. Proste, okrągłe, pełne rysunków, gwiazdek i serduszek. Pisały nie pędzelkiem, ale kolorowymi długopisami. Nazwały to kawaii.

Resztę zrobił rynek. Okazało się, że Azjaci potrzebują zdziecinnienia. Czym jest moja karta z delfinikem wobec tego, że każdy japoński posterunek policji ma swoją pluszową maskotkę, a dorośli wolą uciekać w świat dzieciństwa, niż stawiać czoło trudom, jakie niesie ze sobą sztywna, hierarchiczna kultura? A choć dawnego samuraja zemdliłoby na widok Hello Kitty, nie przeszkadza to, by dzisiejsi Japończycy odreagowywali w ten sposób życie za bardzo na serio. Oto jak można wpaść w pułapkę ewolucyjnych przystosowań. Zdziecinnieć na amen.

Śmierć kawaii

Są jednak wśród nas i tacy, którzy nie dają się ewolucji i przeciwstawiają rozczulającemu instynktowi. To na przykład twórcy nadawanych niedawno przez MTV kreskówek z serii "Happy Tree Friends" (można je obejrzeć także w Internecie pod adresem http://happytreefriends.atomfilms.com/index.html). "Słodkie, przytulne i straszliwie złe. Mogą być cukierkowe, ale nie mają szans, by uciec swemu okropnemu przeznaczeniu. Bajki nieprzeznaczone dla małych dzieci ani zdziecinniałych dorosłych" - zachęca dystrybutor. W krótkich filmikach kilka rozczulających zwierzątek przeżywa przygody, które zawsze kończą się dla nich makabrycznie - spotkaniem z piłą łańcuchową, wydłubaniem oczek, urwaniem nóżki. Tak ginie kawaii. I dobrze, bo już trochę mdli.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)