Rota dla prałata

- Nie oddamy naszego księdza! – zapewniają parafianie Henryka Jankowskiego. – Choćbyśmy mieli stanąć przeciwko całemu Kościołowi...

Bandyci, szubrawcy, żołdacy żydokomuny, niemieckie pieski! – wściekle wyrzucał z siebie tłum gęstniejący w niedzielę, 22 sierpnia, przed kościołem św. Brygidy w Gdańsku. – Jak śmiecie brukać tę świętą ziemię, niegodziwcy! Wynocha stąd! – krzyczeli do dziennikarzy i fotoreporterów również stojących przed świątynią.

Niełatwo być dziennikarzem w takim miejscu. Tydzień wcześniej, 15 sierpnia, podobny tłum przed mszą poszarpał fotoreportera PAP, a po sumie przewrócił i poturbował operatora Polsatu. Mniejsza jednak o zagrożenie – gorzej, że przy takich emocjach nie sposób dowiedzieć się czegokolwiek od obrońców gospodarza kościoła, ks. Henryka Jankowskiego.

Dlaczego nie wierzą, że prałat mógł molestować nieletniego ministranta, Sławomira R.? Że w efekcie znajomości z księdzem chłopak poróżnił się z rodziną, zaczął pić i używać narkotyków? Jeśli zadać im te pytania wprost, jako dziennikarz, poza stekiem inwektyw niczego się nie usłyszy. Dlatego na niedzielnej sumie o godz. 11 – odprawianej osobiście przez ks. Jankowskiego – zamierzałem udawać parafianina.

Jesteś wierny – podpisujesz

Podszedłem do jednego z wystawionych przed kościół stolików, gdzie starszy mężczyzna zbierał podpisy zwolenników prałata. To, że starałem się dowiedzieć, czego konkretnie dotyczy ta inicjatywa, wzbudziło czujność staruszka. Ledwie przeczytałem, że chodzi o skargę do Prokuratury Generalnej na prokuraturę w Gdańsku (wtedy jeszcze zajmującą się sprawą domniemanego molestowania przez ks. Jankowskiego), gdy usłyszałem: – No co pan? Czemu pan od razu nie podpisujesz? Po co to czytanie? – spytał mocno podejrzliwym tonem.

Nim zdołałem odpowiedzieć, ubiegła mnie kobieta siedząca przy stoliku obok. – Pytanie... Wystarczy spojrzeć na jego gębę – stwierdziła nienawistnie. – Od razu widać, że to pismak, co to uczciwych zamiarów nie ma. Za mordę go, bo tylko ludzi denerwuje.

I rzeczywiście – nagle wokół znalazło się kilka wyraźnie poirytowanych i agresywnie nastawionych osób. Ktoś chwycił mnie za rękę. Odwróciłem się i zobaczyłem kruchą kobietę po siedemdziesiątce. – Czy jakoś panu pomóc? – spytała po niemiecku, udając przy tym zatroskanie. – Bo pan chyba nie jest Polakiem – dodała już po polsku. – Bo przecież żaden Polak nie stanąłby przeciwko ks. Jankowskiemu. A może jest pan Żydem? Oni też nienawidzą naszych patriotów. Jeśli tak, to szkoda, bo ich szwargotu nie znam i panu nie pomogę...

Odszedłem na bok, do dziennikarzy. Rozmawiając z jednym z nich, obserwowałem staruszka ubranego w odświętny garnitur. W klapie kilkanaście medali, na głowie wojskowy beret. Wiekowy mężczyzna z trudem poruszał się o lasce. Dokuśtykał jednak blisko nas i zatrzymał się. Głośno zebrał ślinę, splunął nam pod nogi i poszedł dalej. Do kościoła, gdzie właśnie zaczynała się msza.

Spisek żydokomuny

– Parafianie Jankowskiego stoją za nim murem – zapewniał mnie w czasie nabożeństwa Piotr Kławsiuć z „Dziennika Bałtyckiego”, który jako pierwszy napisał o śledztwie w sprawie domniemanego molestowania ministranta. – Dziś przekonałem się o tym na własnej skórze. Rano spotkałem pod kościołem jednego z ministrantów i namówiłem go na rozmowę. Szliśmy do jego domu. Chłopak co rusz mówił dzień dobry napotykanym osobom, tłumacząc, że to parafianie z Brygidy. Efekt? To właśnie mnie na początku sumy Jankowski nazwał „deprawatorem młodzieży”, który biega po Gdańsku, zaczepia chłopców i wyciąga z nich niestosowne i nieprawdziwe relacje.

– Nie minęły więc dwie godziny, a prałat wiedział już, że jego ministrant spotkał się z dziennikarzem – podsumował Kławsiuć. – Nie wiem, kto mu o tym doniósł – parafianie czy może sam chłopak? Tak czy inaczej, widać, że Jankowski ma w swoich „owieczkach” niezłe oparcie. Dziennikarz gdańskiej gazety nie był zresztą jedynym, któremu dostało się od prałata.

– Doskonale zdaję sobie sprawę, że część słuchaczy nie przychodzi tu się modlić – mówił w trakcie kazania Jankowski. – Szukają sensacji, kolejnego haka, gotowi wypaczyć każdą myśl, skłamać i zmanipulować, byle załapać się na parę złotych wierszówki czy swoje 30 sekund w telewizji.

Wierni nagrodzili te słowa gromkimi oklaskami. Wbrew temu, czego się spodziewałem, brawa bili nie tylko staruszkowie. W blisko tysięcznym tłumie nie brakowało osób w średnim wieku ani młodzieży. I to wcale nie ogolonych na łyso „narodowców”, lecz zwyczajnie wyglądających nastolatków.

– Niektóre media kalają się kłamstwem i brudnymi insynuacjami! – grzmiał z ambony Jankowski, jasno precyzując wroga. A właściwie jego narzędzie, bowiem rzeczywistym wrogiem są – jego zdaniem – antypolskie siły: żydokomuna, Bruksela i niemieccy wypędzeni. To one realizują program „niszczenia wszystkiego, co polskie, w tym księży wskazujących na wynaradawianie polskiego społeczeństwa”.

– Epatuje się nas bzdurnymi sprawami, rozdmuchując nośne i pobudzające wyobraźnię tematy, aby tylko zniszczyć jakiekolwiek normy i autorytety – mówił prałat, dając do zrozumienia, że jego osobiste kłopoty to część wielkiego, antypolskiego spisku. – Musimy się przed tym bronić! Walka o Polskę jeszcze się nie skończyła! Ona tylko przybrała inne formy...

I znów burza oklasków, trwająca dobrych kilkanaście sekund. Retoryka Jankowskiego najwyraźniej znalazła posłuch u jego parafian. Mając to na uwadze, nie zdziwiłem się, gdy pod koniec mszy, w trakcie śpiewania „Roty”, jeden z mężczyzn z uporem zmieniał słowa pieśni. „Nie rzucim prałata!”, zawodził donośnym, lekko przepitym głosem. Żadna ze stojących obok osób nie zwróciła mu uwagi. Nikt nie uznał tego za niestosowne...

Prałat sam nie ustąpi

Przed niespełna dwoma tygodniami cała Polska usłyszała sensacyjną wiadomość, że być może niedzielna msza 22 sierpnia będzie ostatnią odprawioną przez prałata Jankowskiego w parafii św. Brygidy. Co prawda, wówczas prokuratura nie dysponowała dowodami pozwalającymi postawić księdzu zarzut molestowania seksualnego. Jednak już otwarcie mówiło się, że Jankowski zdeprawował Sławomira R., przekazując mu pieniądze, za które chłopak kupował alkohol i narkotyki.

I to właśnie miało zdenerwować zwierzchnika prałata, abp. Tadeusza Gocłowskiego. Z informacji prasowych wynikało, że głowa gdańskiego Kościoła poważnie się zastanawia nad wysłaniem Jankowskiego na emeryturę. Scenariusz odejścia miał zakładać, że prałat przeniesie się do Centrum Ekumenicznego Sióstr Brygidek, zostając ich kapelanem. Tyle że Gocłowski chciałby, aby prałat ustąpił sam. Ten zaś nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do swoich zamiarów. – Nawet o tym nie myślę – zapewniał wielokrotnie. – Bo i dlaczego miałbym to robić?

Postawę Jankowskiego w pełni poparli jego parafianie. Co więcej, otwarcie zapewniali, iż w razie czego są gotowi do wojny z całą hierarchią kościelną – na początku od obrzucenia kamieniami okien gdańskiej archidiecezji. Czy abp Gocłowski ulegnie tej presji? Jeśli nie, a doniesienia o deprawowaniu (a tym bardziej molestowaniu) nieletniego potwierdzą się, arcybiskup skorzysta zapewne z kanonu 1471 prawa kanonicznego. Mówiąc o powodach odwołania proboszcza, wskazuje on na „utratę dobrego imienia u uczciwych i poważnych parafian lub niechęć w stosunku do proboszcza, która według przewidywania szybko nie ustanie”.

Sama procedura wyglądałaby wówczas następująco: najpierw arcybiskup musiałby powołać zespół, w którego skład, poza nim samym, weszłoby dwóch proboszczów. To oni po zapoznaniu się ze sprawą mieliby wydać swoje opinie, choć i tak ostateczna decyzja należałaby do arcybiskupa. Jeśli ten zamierzałby kontynuować procedurę odsunięcia, prawo kanoniczne nakłada na niego obowiązek „ojcowskiej” rozmowy z proboszczem, zakończonej prośbą o dobrowolną rezygnację. Jeśli usuwany nie udzieliłby odpowiedzi w wyznaczonym terminie, arcybiskup musiałby ponowić swoją prośbę. Gdyby proboszcz i wtedy odmówił, nie podając przy tym żadnych powodów, arcybiskup wydałby dekret usunięcia.

Jeśli natomiast odpowiedź odmowna podważałaby argumenty biskupa, zawierając na przykład nowe interpretacje zdarzeń lub fakty, biskup musiałby wezwać proboszcza i raz jeszcze przeanalizować z nim sprawę. Następnie zaś skonsultować się z dwoma wybranymi wcześniej proboszczami i po rozmowie z nimi podjąć ostateczną decyzję – zostawić księdza w parafii lub go usunąć. Obłożony takim dekretem proboszcz „niezwłocznie” musiałby opuścić dom parafialny.

To jednak nie zamknęłoby całej procedury – jeśli bowiem usunięty duchowny twierdzi, że biskupi dekret był dla niego krzywdzący, ma prawo skorzystać z tzw. rekursu, czyli odwołać się do nuncjusza apostolskiego. Ten z kolei może przyznać biskupowi rację albo unieważnić, poprawić lub częściowo uchylić jego decyzję.

Zatem, wbrew oczekiwaniom, kazanie, które prałat Jankowski wygłosił 22 sierpnia, nie było jego ostatnim występem. I zapewne długo jeszcze nie będzie, wspomniana procedura bowiem może się ciągnąć latami. A nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek ruszy. Chociaż... Po mszy 22 sierpnia na podwórzu plebanii zagrała kaszubska orkiestra dęta. I choć jej występ miał być wyrazem solidarności z ks. Jankowskim, pierwszy zagrany wówczas utwór zabrzmiał dla prałata jak złowrogie memento. Był to jeden z największych przebojów lat 80. – „Final countdown” grupy Europe. Ów tytuł w tłumaczeniu na polski brzmi „Ostateczne odliczanie”.

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)