Rosyjsko-estońska bitwa o pamięć
W nocy z 26 na 27 kwietnia, na ulicach Tallina spotkały się dwa wrogie sobie tłumy. Mieszkający w jednym kraju, ale nie współobywatele. Przedstawiciele dwóch różnych kultur, tradycji, religii, dwóch różnych światów - mówiący dwoma różnymi językami mieszkańcy jednego miasta.
21.05.2007 | aktual.: 21.05.2007 13:41
Mówiący po estońsku bronili swojej wizji historii ostatniego sześćdziesięciolecia, bronili własnej, odzyskanej niedawno świadomości narodowej. Drudzy, mówili po rosyjsku i stawali w obronie czci swoich zmarłych, w obronie ich historii i pamięci o nich. Obydwa tłumy nie znalazły wspólnego języka - nie zdołały się porozumieć. Nie chciały się porozumieć. Doszło do bitwy. Bitwy, w której zginęła jedna osoba, a rannych została ponad setka i która postawiła malutką Estonię wobec konfliktu ze swym wielkim sąsiadem - Rosją.
Symbol niewoli
Przyczyną wybuchu zamieszek był symbol, pomnik radzieckiego sołdata zwany "brązowym żołnierzem", który stał w centrum Tallina, a w myśl ustawy o likwidacji "zakazanych budowli" powinien zostać stamtąd usunięty. I został. A wraz z nim ekshumowano prochy pochowanych w jego pobliżu radzieckich żołnierzy - mieli oni trafić tam, skąd przed laty przeniesiono ich do centrum miasta - na wojskowy cmentarz na obrzeżach Tallina.
Dla Estończyków dwumetrowa statua urosła do rangi symbolu ich ponad pięćdziesięcioletniego zniewolenia przez Związek Radziecki, okupacji, która skończyła się wraz z powstaniem niepodległej Estonii.
Ten niewielki kraj, na północno - wschodnim krańcu Europy, od ponad szesnastu lat buduje, zresztą z niezłym skutkiem, swój, wzorowany na skandynawskim, dobrobyt. Jest członkiem NATO i Unii Europejskiej i zarazem bodaj najbardziej zinformatyzowanym krajem w Europie (jego mieszkańcy mają zagwarantowany dostęp do Internetu w konstytucji). Dzisiaj Estonii zdecydowanie bliżej do Sztokholmu czy Kopenhagi (nie mówiąc o Helsinkach) niż do Moskwy. Zdaje się ona zapominać o swojej sowieckiej przeszłości. Jest przecież w Europie, a stare symbole powinny znaleźć się na cmentarzu historii. Jest jednak coś, co sprawia, że ten 1,5 milionowe państwo nie może odciąć się całkowicie, od tego, co było. To jego mieszkańcy.
Wedle różnych szacunków, od jednej czwartej do jednej trzeciej z nich to Rosjanie. Zdecydowana większość z nich nie posiada estońskiego obywatelstwa - z jednego trywialnego powodu - by je otrzymać trzeba znać język estoński.
Mają oni wprawdzie status estońskiego bezpaństwowca, który zrównuje ich w prawach z innymi obywatelami Unii Europejskiej, ale nie zmienia to faktu, ze we własnym kraju, w którym ich rodziny przebywają często od dwóch lub więcej pokoleń, są obywatelami drugiej kategorii, a ich wspólną rosyjsko - estońską, radziecką przeszłość przedstawia się obecnie jako okupację.
Taka mieszanka niezgody na oficjalna wizję przeszłości, niezadowolenia z teraźniejszości oraz niewiary w przyszłość, rodzi frustrację. A frustracja rodzi agresję.
I nie wydaje się by zdanie prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa, iż kwietniowe zamieszki były wyłącznie starciami rosyjskich i estońskich chuliganów miały duże oparcie w rzeczywistości.
Po drugiej stronie barykady
Na reakcję Rosji na wydarzenia w Tallinie nie trzeba było długo czekać: "To nowy Stalingrad" zagrzmiała "Komsomolskaja Prawda" - porównując walkę o pamięć o rosyjskiej (radzieckiej?) obecności w Pribałtyce do decydującej bitwy II wojny światowej.
"To niegodne" stwierdził patriarcha Moskwy Aleksiej II odnosząc się do przenosin szczątków radzieckich obywateli z centrum stolicy ościennego kraju. Wtórował mu, zwykle wyważony w swoich sądach, szef MSZ Federacji Siergiej Ławrow, stwierdzając krótko: "To bluźnierstwo wobec naszych żołnierzy". Mer Moskwy Jurij Łużkow w sobie właściwym stylu nawoływał do nałożenia sankcji ekonomicznych na Estonię i na Polskę. Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że przy okazji tego drugiego postulatu zadziałało chyba prawo serii.
Na tym jednak oficjalne protesty i wyrazy oburzenia się nie skończyły. A najdalej posunął się przewodniczący Rady Federacji - wyższej izby rosyjskiego parlamentu - Siergiej Mironow, który zwrócił się do prezydenta Putina z wnioskiem o zerwanie stosunków dyplomatycznych z Tallinem, postulatem oczywiście niezrealizowanym (fakt ten trzeba interpretować jako dowód elementarnego rozsądku obecnych lokatorów Kremla).
Zareagowała również rosyjska ulica. Przynajmniej ta bardziej zorganizowana, mniej spontaniczna jej część - "Nasi". Prokremlowska młodzież zrzeszona w organizacji o tej swojsko brzmiącej nazwie urządziła blokadę estońskiej ambasady, połączoną z blokadą estońskiej ambasador (czego kulminacyjnym punktem było niedopuszczenie do konferencji prasowej pani Kaljurand w redakcji tygodnika "Argumenty i fakty"). Estońskim dyplomatom nie pozostało nic innego, jak tylko zawiesić pracę placówki (trudno było zresztą oprzeć się wrażeniu, że wszystko to dział się przy biernej postawie sił porządkowych). Podobnych mniej lub bardziej sterowanych wyrazów patriotycznego oburzenia) było wiele: od blokad dróg prowadzących do Estonii, po bojkot estońskich towarów w rosyjskich sieciach handlowych (niestety produkty żywnościowe i towary konsumpcyjne, które miały być przedmiotem tej akcji stanowią nikłą część rosyjskiego importu z Estonii, więc paradoksalnie nierzadko trzeba było się mocno starać by całym asortymencie znaleźć towar,
który można by było zbojkotować). Wrażenie miało być silne i takie faktycznie było: rosyjski niedźwiedź uderzył łapą w stół. Stół się zachwiał.
Trwanie w okopach
Od wydarzeń w Tallinie minął ponad tydzień, pomnik brązowego żołnierza i dwanaście trumien przeniesiono na radziecki cmentarz wojskowy. Podczas skromnej uroczystości estońscy żołnierze w złożyli pod nim niewielki wieniec. Po drodze pomylili krok marszowy. Nie przyglądał się temu żaden przedstawiciel Federacji Rosyjskiej, ambasada Rosji oficjalnie zbojkotowała całą imprezę. W tym samym czasie obsypani orderami gwardziści rosyjscy złożyli olbrzymi wieniec na grobie nieznanego żołnierza pod murami Kremla. Oni nie pomylili kroku.
W czasie gdy parlament w Moskwie postulował zerwanie stosunków dyplomatycznych z Estonią, jej europejscy sojusznicy z NATO i Unii Europejskiej ograniczyli się do wyrażenia swojego zaniepokojenia całą sytuacją. Oczywiście poza Polską, która zapewniła o swoim poparciu dla rządu w Tallinie - zdając się w ten sposób, jakby chciała tego cześć rosyjskiej opinii publicznej, potwierdzać opinię czołowego europejskiego rusofoba.
W czasie gdy Łużkow i pozostali protagoniści obecnych lokatorów Kremla mówili o sankcjach ekonomicznych i profanacji grobów, prezydent Estonii zachęcał rosyjskojęzycznych mieszkańców (bo przecież nie obywateli) swojego kraju by "odnosili sukcesy, byli szczęśliwi" i "uczyli się estońskiego". To dwa komunikaty należą do dwóch różnych światów, tak różnych, jak języki, w których zostały wypowiedziane.
Jedni eskalują konflikt z małym sąsiadem chcąc wyciągnąć z tego polityczne korzyści. Drudzy są tak skupieni się na własnej przeszłości oraz zorganizowanej budowie narodowej pamięci i samoświadomości, że nie zastanawiają się, co może o niej myśleć jedna trzecia mieszkańców ich kraju.
Oczywiście są pośród jednych i drugich i tacy, którzy czują się autentycznie dotknięci, tacy, którzy naprawdę walczą o odsowietyzowanie własnej historii. Jak i tacy, którzy pewnej kwietniowej nocy wyszli na ulice Tallina by po prostu wybić kilka szyb. Wszyscy oni mówią różnymi językami.
Adam Kowalski