Rosyjski politolog: cele rozszerzenia NATO były nieprzejrzyste
Cele dokonanego w 1999 roku rozszerzenia NATO były i pozostają nieprzejrzyste - ocenił Siergiej Michiejew, znany rosyjski politolog, analityk sytuacji politycznej w krajach byłego ZSRR, przede wszystkim na Ukrainie i Kaukazie Południowym. Stwierdził także, że Amerykanie wciągnęli Europejczyków w nieprzyjemną sytuację. - Amerykanie prowadzą swoją geopolityczna grę, znajdując się daleko za oceanem; ognisko napięcia tworzą w odległości tysięcy kilometrów od swoich granic. Europa na tym przegra. Przekonano ją, że dostanie nagrodę, a w rzeczywistości żadnej nagrody nie będzie; będzie natomiast mnóstwo problemów. W Europie zaczynają to powoli rozumieć - powiedział politolog.
12.03.2014 | aktual.: 12.03.2014 10:40
Według niego "po zniknięciu ZSRR i proradzieckiego bloku wschodniego NATO straciło cel istnienia". - Przez wszystkie te lata Sojusz Północnoatlantycki szukał tego celu. Najpierw znajdował go w różnych bojownikach i terrorystach. Teraz znów pojawił się temat Rosji, jej powstrzymywania - zauważył.
Zdaniem Michiejewa, dyrektora moskiewskiego Centrum Koniunktury Politycznej, "NATO jest samoreprodukcyjną organizacją, która przez cały czas musi szukać celów dla uzasadnienia swojego istnienia". - Aby uzasadniać potrzebę swojego istnienia, raz na jakiś czas stymuluje powstawanie ognisk napięcia - wskazał.
- Dla Amerykanów - to jedno z podstawowych zadań. Weźmy Rosję i Europę. Kto na serio uważa, że Rosja jutro napadnie na Europę? Albo na Amerykę? To są brednie. Nie dojdzie do tego w żadnych warunkach. Nawet, jeśli w Moskwie nie będzie Putina, a będzie jakiś nowy Stalin, to i tak do tego nie dojdzie. Dlatego, że tamte czasy minęły - podkreślił politolog.
- Mimo to linia konfrontacji cały czas jest odbudowywana. Dlaczego? Dlatego, że jeśli Europa i Rosja zaczną żyć normalnym, bezpiecznym życiem, Amerykanie staną się niepotrzebni. Oto, gdzie tkwi problem. Rola Ameryki w naszym regionie będzie niższa o rząd wielkości. Ameryka utraci wpływ na Europę, na Rosję, na wiele innych państw - oświadczył.
W opinii Michiejewa "właśnie dlatego Amerykanie raz na jakiś czas stymulują powstanie linii konfrontacji, gdyż wówczas będą mogli mówić, że bronią Europy przed barbarzyńską Rosją". - Oto cały cel. Uważam taką politykę za awanturniczą i nieodpowiedzialną - oznajmił.
Rosyjski politolog przestrzegł w tym kontekście przed rozszerzeniem NATO o Ukrainę. - Polska i Ukraina to nie to samo. Ukraina nie jest Rosją, ale tym bardziej nie jest Polską. Życie na Ukrainie jest zupełnie inne; inne jest tam też spojrzenie na świat. Załóżmy hipotetycznie, że jutro Ukraina przyłączy się do Sojuszu. Stworzy to taką liczbę problemów, w porównaniu z którymi przyjęcie Polski do NATO wyda się radosnym świętem - powiedział.
Michiejew zaznaczył, że rolę Polski w obecnym kryzysie na Ukrainie ocenia negatywnie. - Myślę, że Polska przyłącza się do tego amerykańskiego projektu tworzenia linii konfrontacji. Dla Polski, dla części polskich polityków, to możliwość pokazywania swojego znaczenia. Jeśli są sojusznikami Amerykanów, jeśli tak jak oni znajdują się na froncie powstrzymywania tej strasznej Rosji, to znaczenie Polski rośnie. Jeśli w stosunkach z Rosją wszystko jest w porządku, znaczenie Polski spada - wskazał.
Politolog podkreślił, że "jest to błąd, bo Polska w swej historii wiele razy cierpiała właśnie dlatego, że znajdowała się na tej linii konfrontacji". - Strategicznym zadaniem Polski jest to, żeby tej linii nie było. Nie stymulowanie, aby się cały czas odtwarzała, lecz sprzyjanie temu, by zniknęła. A to można robić tylko na drodze dialogu Warszawa-Moskwa. A nie na drodze konsultacji Warszawa-Waszyngton czy Warszawa-Bruksela - skonstatował.
Michiejew wyraził jednak wątpliwość, by w NATO powstał konsens w sprawie przyjęcia Ukrainy. Zauważył też, że "pozablokowy status Ukrainy przyniósł jej ponad 20 lat stosunkowo spokojnego życia". - Rosja bez względu na to, jak kto się do niej odnosi - lubi ją czy nienawidzi - de facto jest gwarantem wszystkich poradzieckich granic. Dopóki Rosja uznaje te granice, one istnieją. Może się to nie podobać, ale takie są fakty. Ignorowanie tego, to nierozumienie gry, w którą próbuje się grać - powiedział.
Politolog zaznaczył, że obecna sytuacja na Ukrainie "sprowokowana została ultraagresywnym stanowiskiem tych, którzy uważają się za nową władzę". - Jeśli nie byłoby tych radykalnych ugrupowań, tych neonazistów i jeśli nie byłoby tak stanowczego poparcia ze strony części zachodnich polityków dla tych radykałów, to reakcja Rosji byłaby inna - uważa.
- Z chwilą przejęcia przez tych ludzi władzy w Kijowie niczego poza pogróżkami pod adresem wschodnich regionów Ukrainy, Krymu i Rosji stamtąd nie słyszeliśmy - dodał.
- Europejczycy powinni zrozumieć, że Amerykanie wciągnęli ich w bardzo nieprzyjemną sytuację. Amerykanie prowadzą swoją geopolityczna grę, znajdując się daleko za oceanem; ognisko napięcia tworzą w odległości tysięcy kilometrów od swoich granic. Europa na tym przegra. Przekonano ją, że dostanie nagrodę, a w rzeczywistości żadnej nagrody nie będzie; będzie natomiast mnóstwo problemów. W Europie zaczynają to powoli rozumieć - powiedział politolog.