Ropa - dlaczego tak drogo?

Czekając na ostatnią baryłkę ropy, spalamy jej coraz więcej i płacimy coraz drożej. Rynkiem zawładnął dziki popyt i spekulanci żerujący na strachu przed wielkim kryzysem.

Na początku lata, gdy miliony Polaków pakowały walizki do samochodów i ruszały na wakacje, ropa na światowych rynkach kosztowała 35 dolarów za baryłkę. Wtedy ta cena wydawała się wyśrubowana. Polskie rafinerie przetwarzają jeszcze ropę z wcześniejszych dostaw po niższych cenach, dzięki czemu wczasowicze mogli wrócić do domu, płacąc za benzynę tyle samo co dwa miesiące wcześniej.

Dziś baryłka, w której mieści się 189 litrów ropy, kosztuje już w Nowym Jorku prawie 50 dolarów. Wbrew ekspertom, którzy zapewniali, że światowa gorączka nie odbije się na polskim rynku, pod koniec sierpnia Orlen podniósł hurtową cenę benzyny o siedem groszy na litrze. A we wrześniu może być jeszcze gorzej.

- Jesienna podwyżka jest bardzo prawdopodobna. Do polskich rafinerii dotrą pierwsze transporty kupowane po wyższych cenach - mówi Aurelia Puszkarska, prezes Polskiej Izby Paliw Płynnych. Z podwyżkami paliwa trzeba się zacząć oswajać, bo mamy w końcu największy od 20 lat kryzys na rynkach paliwowych.

Chińczycy i spekulanci

Oficjalnie kryzysu nie ma. Eksperci dwoją się i troją, by udowodnić, że obecny wzrost cen to przejściowe zjawisko, które skoryguje niewidzialna ręka rynku. Od kilku miesięcy głównym winowajcą jest boom gospodarczy w Chinach i Indiach. Gwałtownie wzrasta też sprzedaż samochodów, a co za tym idzie - popyt na ropę, który w ciągu ostatniego roku w samych Chinach skoczył aż o 20 procent. Właśnie z powodu Chin Międzynarodowa Agencja Energii była zmuszona zmienić w sierpniu prognozy światowego zapotrzebowania na ropę.

Ale Chińczycy nie są wcale jedynymi winnymi. Wysokie ceny zawdzięczamy w znacznej mierze nowym graczom, którzy wkroczyli na rynek paliwowy. Nowojorska Nymex, czołowa giełda towarowa, na której handluje się ropą, przeżywa ostatnio najazd funduszy inwestycyjnych. - W ciągu roku zarząd giełdy zanotował dwukrotny wzrost zainteresowania z ich strony. Na rynek ropy weszły nawet fundusze emerytalne - mówi „Przekrojowi” Peter Odell, ekspert od rynków paliwowych, profesor ekonomii na Uniwersytecie Erazma w Rotterdamie.

Marazm na giełdach papierów wartościowych sprawił, że spekulacje akcjami nie przynoszą już spodziewanych zysków. Ropa jako surowiec strategiczny jest wprawdzie obciążona potężnym ryzykiem, ale stwarza też ogromne możliwości zarobków. - Gdyby nie gorączkowe spekulacje ropą, ceny byłyby znacznie niższe - mówi Odell.

Na Nymeksie zarejestrowanych jest obecnie aż 3200 funduszy, a opłata za dopuszczenie do parkietu kosztuje dziś 1,6 miliona dolarów, czyli więcej niż na Wall Street. Szacuje się, że spekulacje stanowią obecnie aż 30 procent wszystkich transakcji na giełdzie Nymex.

Zakupy z wyprzedzeniem

Światowe ceny ustala się w Nowym Jorku według wskaźnika US light. Określa on cenę ropy na podstawie długoterminowych zamówień z dokładnie określoną datą, miejscem i ceną dostawy. Wskaźnik ten uzupełnia londyński Brent crude, oparty na ropie z Morza Północnego. Jednak z powodu gwałtownie kurczących się zasobów tego regionu ma on o wiele mniejsze znaczenie.

Handel ropą odbywa się na papierze, a większość transakcji stanowią kontrakty długoterminowe, z dostawą za kilka czy nawet kilkanaście miesięcy. Powód jest prosty: mijają miesiące, zanim czarna maź wypompowana z szybu na Pustyni Arabskiej trafi do rafinerii w Rotterdamie, Singapurze lub Nowym Jorku i dalej, do samych konsumentów. W tym czasie kontrakt na jej dostawę zawarty na Nymeksie przechodzi przez wiele rąk.

Zanim ropa stała się obiektem gorączkowych spekulacji, jej ceny zazwyczaj rosły wiosną, gdy w USA zbliżał się sezon wakacyjny i związane z nim zapotrzebowanie na benzynę, oraz jesienią, gdy półkula północna zaczynała sezon grzewczy. Momenty spadku cen pomiędzy tymi dwoma okresami wykorzystywano zawsze do gromadzenia zapasów taniej ropy. Teraz takiej możliwości nie ma, bo od wiosny ceny rosną niemal bez przerwy.

Rynek poza kontrolą

- Rynkiem nie rządzi teraz żadna logika - mówi Andrzej Szczęśniak, ekspert Centrum Adama Smitha. Kurs ropy wyznacza dziś strach przed kończącymi się zasobami i histeryczne reakcje inwestorów na bieżące wydarzenia.

Zamach na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej, powstanie szyitów w Iraku, zamieszki w Nigerii czy nieprzewidywalna polityka prezydenta bogatej w ropę Wenezueli - żadna z tych wiadomości, choć dramatyczna, nie wpływa znacząco na wysokość dostaw. Stwarza jednak nerwową atmosferę, z której korzystają spekulanci.

Rynek - opierający się na długoterminowych kontraktach - nie radzi sobie z inwestorami przyzwyczajonymi do krótkoterminowych spekulacji papierami wartościowymi. Nie działają skuteczne dotąd narzędzia kontroli rynku. Apetytu spekulantów nie osłabiają ani deklaracje Arabii Saudyjskiej o zwiększeniu wydobycia, ani uspokajające komunikaty USA o niebotycznych rezerwach gotowych do rzucenia na rynek w razie groźby krachu. Każda, nawet najlepsza, informacja dotycząca ropy jest dziś odbierana jako sygnał do zwiększania zamówień i windowania cen.

Ocenia się, że do 10-dolarowej „premii strachu” wynikającej z obawy przed atakami terrorystów na strategiczne instalacje naftowe trzeba dodać drugie tyle dla spekulantów.

Tajemnica wielkości zasobów

Codziennie na świecie wydobywa się 82 miliony baryłek ropy. 81 milionów jest natychmiast przetwarzanych i spalanych w silnikach samochodów i elektrowniach. Oprócz napiętej sytuacji na Bliskim Wschodzie głównym źródłem niepokoju, na którym żerują giełdowi spekulanci, jest brak wiarygodnej i jednoznacznej odpowiedzi na proste pytanie: ile ropy zostało na świecie?

Oznak końca epoki ropy jest dziś tyle samo, ile dowodów na to, że wystarczy jej jeszcze na sto lat. Tylko 15 procent znanych obecnie złóż jest w rękach spółek giełdowych, które muszą publikować raporty o posiadanych zasobach. - Resztę rynku kontrolują firmy państwowe, często będące w rękach autokratów albo monarchów absolutnych. Ich deklaracji nikt nie jest w stanie sprawdzić - mówi „Przekrojowi” Peter Odell.

Kraje Zatoki Perskiej oceniają swoje rezerwy na 629 miliardów baryłek, tymczasem niezależne badania geologów z United States Geological Survey (USGS) kalkulują je na 597 miliardów baryłek. Jeszcze większe są rozbieżności w wypadku pojedynczych państw. Saudowie przyznają się do kontroli nad jedną czwartą światowych zasobów ropy, podczas gdy z analiz USGS wynika, że mają zaledwie 16 procent złóż.

Nawet dane przygotowywane przez spółki giełdowe obarczone są błędem. Firmy naftowe opierają bowiem szacunki na szybach będących w eksploatacji, a to odzwierciedla aktualny stan przemysłu naftowego, nie zaś rzeczywiste zasoby ropy naftowej na świecie. Poza tym niektóre firmy kłamią w raportach, zawyżając posiadane rezerwy - w wypadku Shella o 4,5 miliarda baryłek.

Optymiści: ropy jest dużo

Są tacy, którzy twierdzą, że ropy nie zabraknie jeszcze przez sto lat. - W XXI wieku przemysł naftowy będzie trzykrotnie większy niż obecnie - mówi Peter Odell. Niewyczerpalne źródła mają się kryć podobno w piaskach bitumicznych Kanady. - Jest też tak zwana ciężka ropa z Wenezueli, której złoża ciągną się aż do Falklandów u wybrzeży Argentyny - mówi nam Bill Kovarik, ekspert energetyczny z Uniwersytetu Radford w USA.

Problem w tym, że do eksploatacji tak zwanych zasobów niekonwencjonalnych potrzebne są duże nakłady i skomplikowane technologie. By wydobyć ropę z piasków Kanady, trzeba pompować pod ziemię sprężoną parę wodną, a Kanada nie ma wystarczających złóż gazu ziemnego do jej ogrzewania.

Rafinacja zanieczyszczonej ciężkiej ropy z Wenezueli jest równie kosztowna. Koszt wyprodukowania jednej baryłki sięgałby od kilkunastu do niemal 20 dolarów, co w porównaniu z dwoma dolarami, które wydają Arabowie na pompowanie swojej ropy, jest sumą astronomiczną.

- Przy obecnych cenach taką ewentualność można jednak brać poważnie - mówi Peter Odell.

Pesymiści: ropa się kończy

Ale nie wszyscy patrzą w przyszłość z optymizmem. Profesor Kjell Aleklett z uniwersytetu w Uppsali jest prezesem Stowarzyszenia na rzecz Badania Szczytu Wydobycia Ropy zrzeszającego weteranów branży naftowej, geologów i byłych szefów firm poszukujących ropy. Rok temu stowarzyszenie wydało raport, z którego wynika, że ropa się skończy, zanim jej spalanie zdąży wywołać efekt cieplarniany. Przedstawiciele koncernów naftowych pukali się wtedy w czoła, ale dziś sytuacja na rynkach raczej potwierdza tezę Alekletta.

W sierpniu OPEC podał, że nie jest w stanie wydobywać więcej ropy. Jeszcze dwa lata temu kartel, którego kluczowym członkiem jest Arabia Saudyjska, mógł z dnia na dzień zwiększyć wydobycie o siedem milionów baryłek dziennie, wpływając tym samym na ceny ropy na rynkach światowych. Jednak latem tego roku ten margines skurczył się do marnych 600 tysięcy baryłek dziennie, a OPEC nie jest już w stanie schłodzić rynku.

By utrzymać wydobycie na obecnym poziomie, Saudowie zaczęli nawet pompować wodę do starych studni, by wydostać w ten sposób ropę zalegającą na dnie złoża. - Wypłukiwanie resztek może potrwać najwyżej kilkanaście lat - uważa Kjell Aleklett. Nic dziwnego, że w tej sytuacji rynek opanowany przez łowców szybkich zysków nie traktuje poważnie saudyjskich deklaracji o zwiększeniu wydobycia do 9, a nawet 12 milionów baryłek dziennie.

Ropy zaczyna brakować nie tylko w Zatoce Perskiej. Za kilkanaście lat skończą się eksploatowane przez Norwegów i Brytyjczyków złoża Morza Północnego. Rosja, mimo że ciągle jest potentatem na rynku paliw (a dla Polski źródłem 96 procent dostaw ropy), jak dotąd nie wróciła do szczytu wydobycia z początku lat 80. Brakuje infrastruktury. - Rosjanie zaczęli wozić ropę pociągami, a to najdroższy z możliwych sposobów jej przesyłania - mówi Szczęśniak.

Mit Morza Kaspijskiego

Antidotum na niedobór ropy miały stanowić zasoby Iraku, oceniane na sto miliardów baryłek. Z ogarniętego wojną domową kraju pompuje się dziś tyle samo ropy, ile przed inwazją, ale mimo to ceny nie powróciły do poziomu sprzed obalenia Saddama.

Płonne okazały się też nadzieje wiązane z Morzem Kaspijskim. Kilka lat temu okrzyknięto je Arabią Saudyjską przyszłości, bo pod jego dnem kryje się podobno 250 miliardów baryłek. Już w latach 90. na Kaukazie pojawiły się koncerny ExxonMobil, ChevronTexaco i BP. Od lat usiłują znaleźć sposób na pompowanie kaspijskiej ropy w świat, a od czasu inwazji na Afganistan ich pozycję wzmacnia obecność amerykańskich garnizonów w dawnych republikach sowieckich i na Kaukazie. Skomplikowana gra dyplomatyczna i wojskowa, jaką prowadzą w tym regionie Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Iran i Turcja, na długie lata zablokuje pewnie dostęp do kaspijskiej ropy.

- Jak na razie udało się uruchomić jedynie złoża w Kazachstanie, które przynoszą około półtora miliona baryłek dziennie. To dużo poniżej oczekiwanych przez Departament Stanu sześciu milionów dziennie - wyjaśnia Aleklett.

Amerykański Departament Stanu skutecznie walczy natomiast o dostęp do nowych złóż u wybrzeży Afryki Zachodniej, gdzie dotąd panowały koncerny francuskie. Tylko w roku 2001 na wodach terytorialnych Gwinei, Gabonu, Angoli i innych krajów Zatoki Gwinejskiej odkryto złoża oceniane na siedem miliardów baryłek. Dla ochrony swoich inwestycji Waszyngton wymógł na Wyspach Świętego Tomasza zgodę na założenie bazy marynarki wojennej, która będzie dominować nad całą Zatoką Gwinejską.

Równie gorączkowa rywalizacja o ostatnie nowo odkryte pola naftowe odbywa się w innych częściach globu. Chiny, Wietnam, Malezja, Indonezja i Filipiny od kilku lat toczą walkę o kilka skał wystających z Morza Południowochińskiego, które nazywane są Wyspami Paracelskimi. Powodem są doniesienia o kryjących się tam bogatych złożach ropy.

Akcyza bezpieczeństwa

Gorączkowe poszukiwania nowych źródeł nie wpływają na stałą tendencję - ceny ropy rosną, i to od dłuższego czasu. Za baryłkę, która w 2002 roku kosztowała poniżej 20 dolarów, teraz trzeba zapłacić już 50, a i ta bariera pewnie niebawem zostanie pokonana. Rosnące ceny mają podobny wpływ na gospodarkę jak podnoszenie stóp procentowych. Oblicza się, że skok ceny o pięć dolarów pozbawia światową gospodarkę 0,3 procent wzrostu.

Państwa uprzemysłowione na różne sposoby równoważą szok cenowy. Rząd amerykański pompuje z rezerw federalnych kilkaset tysięcy baryłek dziennie, by uniknąć wzrostu cen przed wyborami prezydenckimi. Amerykanie zaczęli narzekać już latem, gdy cena za galon sięgnęła dwóch dolarów, czyli w przeliczeniu około dwóch złotych za litr.

Amerykanie tankują tanio, bo podatki stanowią u nich zaledwie 25 procent ceny benzyny. W Europie pochłaniają one aż 75 procent. Stary Kontynent ma wysokie ceny benzyny, ale - paradoksalnie - większe szanse na przetrwanie kryzysu, bo zdecydowanie łatwiej obniżyć podatki, niż wpłynąć na wolnorynkowe ceny. Dla Europy korzystny jest także niski kurs dolara, który jest podstawą ustalania cen ropy na świecie.

Szok przy dystrybutorze?

Jak szaleństwo na światowych rynkach wpływa na ceny paliw u nas? Właściciele stacji benzynowych zrzeszeni w Polskiej Izbie Paliw Płynnych są przekonani, że bez podwyżki cen benzyny się nie obejdzie. - 4,20 za litr najtańszej bezołowiowej to najbardziej prawdopodobna prognoza na wrzesień - mówi Aurelia Puszkarska.

Koniec sezonu wakacyjnego oznacza zarazem początek szczytu transportowego. Do tego za kilka tygodni rozpocznie się sezon grzewczy, powodując wzrost zapotrzebowania na olej opałowy. W tym samym czasie do Polski dotrą pierwsze transporty drogiej ropy. Jeśli akcyza nie zostanie obniżona, ceny na stacjach poszybują w górę.

Ale nie brak też głosów, że Polska przetrwa załamanie cen bezboleśnie. - U nas ceny ustala monopolista, a nie rynek, związek między cenami światowymi a tym, ile właściciele stacji benzynowych płacą w hurtowniach Orlenu, jest bardzo luźny - mówi Andrzej Szczęśniak z Centrum Adama Smitha. Jaki jest narzut monopolisty, dokładnie nie wiadomo, bo koncern Orlen nie ujawnia ceny, po jakiej kupuje ropę od Rosjan.

Ale skok cen to nie koniec problemów. W ramach wojny z Jukosem administracja Putina przed tygodniem zagroziła koncernowi zawieszeniem eksploatacji pól naftowych. Dla Polski taka decyzja może skończyć się całkowitym paraliżem gospodarki, bowiem z pól Jukosu pochodzi aż 40 procent ropy przetwarzanej przez największy polski koncern paliwowy (400 tysięcy ton miesięcznie).

Obecna sytuacja na rynku paliw to także konsekwencja zaniedbań ostatnich 30 lat. Ostatnie wielkie inwestycje w branży naftowej miały miejsce w latach 70. To wtedy powstały pola naftowe Alaski, Morza Północnego i Zatoki Meksykańskiej oraz ostatnie wielkie rafinerie. W latach 80. ceny spadły na łeb na szyję, a wraz z nimi zainteresowanie poszukiwaniem nowych złóż.

W następnej dekadzie pieniądze pompowano w nową ekonomię: przemysł komputerowy, telekomunikację, Internet. Mało kto inwestował w rozwój przemysłu naftowego, poza tym wśród inwestorów dojrzewało przekonanie, że nowych złóż po prostu już nie ma. W rezultacie brakuje nie tylko nowych pól, lecz także możliwości przetwórczych. Nawet gdyby kraje OPEC zdołały dziś podnieść wydobycie, USA nie mają wystarczająco dużo rafinerii i składów, by przyjąć dodatkowe ilości ropy, których potrzebuje podnosząca się z recesji amerykańska gospodarka.

Gdzie jest ratunek?

Statystyczny Amerykanin zużywa codziennie 14 litrów tego surowca. Mieszkańcy Europy i wysoko rozwiniętych krajów Dalekiego Wschodu nieco więcej niż połowę tego, co Amerykanie. Reszta, a więc większość ludzkości, potrzebuje do przeżycia zaledwie około litra dziennie. Jednak współczesna energetyka, transport i rolnictwo, które zbudowano, opierając się na ropie, oszczędzać nie mogą.

Paradoksalnie ratunek tkwi w tym, czego najbardziej się obawiamy, czyli w wielkim krachu paliwowym. Bez niego ludzkość nie zda sobie sprawy, że czas porzucić ropę i na poważnie zająć się poszukiwaniem nowych źródeł energii. Na poważnie, czyli z użyciem wielkich pieniędzy, które inwestowano dotąd w przemysł naftowy. Do tego czasu wielkie koncerny dalej będą wydawały krocie na poszukiwanie złóż coraz droższej ropy, a świat będzie wydawał jeszcze więcej, by tę ropę kupić i przetworzyć.

Wszystko w złudnej nadziei, że nieunikniony koniec da się jak najdalej odsunąć.

Jakub Mielnik

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)