Rezerwaty mimo woli
Człowiek wywołuje skażenia terenu na wielką skalę albo buduje zasieki i zakopuje miny, by walczyć z innymi ludźmi. I w ten sposób, niechcący i nieświadomie, tworzy najlepsze rezerwaty przyrodnicze na świecie.
26.07.2007 | aktual.: 26.07.2007 15:17
Tych rezerwatów nikt nie wyznaczał po to, by chronić przyrodę. Właściwie to nawet nie zawsze są rezerwatami. To po prostu miejsca, w których człowiek stworzył takie warunki, że teraz sam się boi wejść. Tak powstały jedyne obszary na świecie, w których ludzie dobrowolnie i całkowicie oddali władzę matce naturze. A ta skwapliwie to wykorzystała. Między kolczastymi drutami, wśród min przeciwpiechotnych lub podwyższonej radioaktywności rozkwitło najbujniejsze dzikie życie na naszej planecie.
Nazwę dla tych terenów ukuł amerykański pisarz science fiction Bruce Sterling, autor między innymi przetłumaczonej na język polski cyberpunkowej powieści „Święty płomień”. Na stronach internetowej społeczności Viridiana snuł on kiedyś wizję świata po zmianach klimatycznych. Pod koniec swego katastroficznego eseju napisał: "Zagrożone obrzeża kontynentu stają się dlatego nowym rodzajem krajobrazu, rezerwatami mimo woli [w oryg. Involuntary Parks – przyp. red.]. Przypominają nieco dwudziestowieczne parki narodowe, te rządowe obszary nerwowo pilnowane przez dobrze uświadomionych strażników (...). Są, przykładowo, bardzo zielone i prawdopodobnie pełne dzikich zwierząt. Ale mieszanka gatunków nie jest już naturalna (...)". I dalej Sterling tłumaczył, że choć to dopiero wizja przyszłości, to już można znaleźć na ziemi pierwsze jej przykłady. Do współczesnych "rezerwatów mimo woli" pisarz zaliczył strefę czarnobylską utworzoną po katastrofie reaktora atomowego, obszar demarkacyjny rozdzielający Koreę Północną od
Południowej, tak zwaną zieloną linię między Cyprem greckim a tureckim, porzucone poligony wojskowe, bardzo stare i niszczejące linie kolejowe w Stanach Zjednoczonych oraz dawne hałdy toksycznych odpadów. Orły i żubry wśród radiacji
– To jeden z najlepszych obszarów chronionych na świecie – mówi „Prze-krojowi” Walerij Jurko, ornitolog z Poleskiego Rezerwatu Radiacyjno-Ekologicznego na Białorusi. Obszar ten został objęty ochroną w roku 1988, dwa lata po sławetnej katastrofie reaktora atomowego w Czarnobylu. Promieniotwórcze pierwiastki, które przedostały się do atmosfery w kwietniu 1986 roku, uniosły się w powietrze i rozprzestrzeniły po całym świecie. Największemu skażeniu jednak uległy sąsiadujące z elektrownią tereny Białorusi i Ukrainy. Z zanieczyszczonych obszarów ewakuowano około 130 tysięcy osób. Lasy, pola, łąki i opustoszałe osady włączono w obręb stref ochronnych. Białoruski Poleski Rezerwat Radiacyj-no-Ekologiczny objął w sumie ponad 2150 kilometrów kwadratowych, a ukraińska Strefa Wykluczenia i Strefa Bezwarunkowego (Obowiązkowego) Wysiedlenia kolejne 2619. Ludziom zakazano wstępu. Zresztą i tak nikt nie miał ochoty tam wchodzić. Legendy o silnej radiacji i jej dalekosiężnych skutkach objawiających się w mutacjach genów
własnych i potomstwa skutecznie odstraszały wszelkich śmiałków. Pola, łąki, dawne gospodarcze lasy i wsie objęła w posiadanie przyroda.
Pierwszym przejawem dziczenia był niezwykły wprost rozwój... gryzoni. W roku 1987 i 1988 liczba myszy wzrosła z 20–30 sztuk do 2,5 tysiąca na hektar! „Z całą pewnością były zachęcone przez obfitość niezebranych plonów na nieuprawianych po ewakuacji ludności polach – pisze Mary Mycio, amerykańska dziennikarka ukraińskiego pochodzenia, której wielolet-nie zainteresowanie katastrofą z 1986 roku zaowocowało w postaci książki „Piołunowy las. Historia Czarnobyla”. – Problem gryzoni stał się tak po-ważny, że władze niektórych rejonów chciały je wytruć. Pomysłowi temu przeciwstawili się biolodzy, którzy uważali, że populacja wkrótce sama się ustabilizuje, co rzeczywiście nastąpiło”. Obfitość myszy przyciągnęła bowiem chmary drapieżców. Do strefy czarnobylskiej ściągały lisy, łasice, sowy błotne, błotniaki stawowe, pustułki i sokoły. Ale nawet tak liczne rzesze żarłoków nie zdołały wytępić wszystkich gryzoni. Myszy tymczasem wyjadły wszystkie pozostawione przez człowieka zapasy. Ale jesienią 1988 roku na potęgę
zaczęły zdychać. To z kolei przyciągnęło mnóstwo padlinożerców. W krótkim czasie liczba gatunków zwierząt w czarnobylskiej strefie powiększyła się o nowe nabytki.
„Kiedy 10 lat po katastrofie po raz pierwszy zobaczyłam Czarnobyl, za-skoczyła mnie przewaga zieleni – pisze Mary Mycio. – Moje notatki z podróży pełne są znaczków i podkreśleń typu »dzikie pola«, »lasy«, »zwierzyna leśna«. Na przekór mitom i wyobrażeniom w Czarnobylu powstał jedyny w swoim rodzaju ekosystem. Wbrew najczarniejszym prognozom teren odżył, by stać się największym europejskim rezerwatem przyrody obfitują-cym we florę i w faunę. Wszystkie zwierzęta, podobnie jak lasy, pola i bagna tego zaskakująco ciekawego środowiska, są napromieniowane. Ku zaskoczeniu wszystkich one również doskonale funkcjonują”. – Są rejony z wysoką radiacją i są rejony z niewielką – tłumaczy „Prze-krojowi” Walerij Jurko. – Ale nie widać, żeby miało to wpływ na zwierzę-ta. Być może zmiany są na poziomie genetycznym, ale w wyglądzie w żaden sposób się nie przejawiają.
Do czarnobylskiej strefy docierały zwierzęta z odległych rejonów. Przy-wędrowały na przykład jelenie, które w okolicach Czarnobyla wyginęły wiele lat przed katastrofą. Licznie rozmnożyły się dziki, sarny, łosie. Białoruscy naukowcy po swojej stronie wypuścili na wolność kilka żubrów przywiezionych z Puszczy Białowieskiej. Ukraińcy zaś przywieźli tabun dzikich koni Przewalskiego.
– Mamy około 200 wilków, 40 rysi, 60 żubrów – chwali się Walerij Jurko. – Zwierzęta nie boją się ludzi. Borsuki czy bobry, które gdzie indziej wychodzą głównie nocami, u nas można spotkać też rano i wieczorem. No i ile u nas jest ptaków!
Ptasim rajem stały się bagna po białoruskiej stronie czarnobylskiej strefy. Osuszono je jeszcze przed katastrofą. W 1986 roku pamiątką po nich były jedynie torfowiska. Ale w nich właśnie tkwiło niebezpieczeństwo – podczas upałów mogły się łatwo zapalić. A ponieważ osadziły się tam pierwiastki promieniotwórcze, każdy taki pożar doprowadziłby do ponownego zanieczyszczenia powietrza niebezpiecznymi substancjami. Taka wizja skłoniła decydentów do zablokowania kanałów odwadniających. Wy-starczyło kilka lat, a cztery tysiące hektarów z powrotem przemieniły się w bagna, na których osiadły tysiące ptaków. – Gnieździ się tam około 20 par bielików, rzadkie gdzie indziej łabędzie krzykliwe, czarne bociany – opowiada Jurko. „Siwe czaple i łabędzie nieme, które na nasz widok podniosły się do lotu, tysiące kaczek, które przeszyły powietrze, dzieliły zatopione torfowiska z wieloma, wieloma, wieloma czaplami białymi – zachwyca się Mary Mycio. – Były tak liczne, że zanim je policzyłam, one również odleciały w kierunku
głębiej położonych terenów odrodzonych trzęsawisk”. Żurawie i niedźwiedzie między kulami
– Nie ma na świecie drugiego takiego miejsca jak koreańska strefa demarkacyjna – powiedział „Przekrojowi” profesor Ke Chung Kim, Koreańczyk, który pracuje jako entomolog na Stanowym Uniwersytecie Pensylwanii w USA. – Ziemia była tam uprawiana przez ponad pięć tysięcy lat, ale przekształciła się w naturalne środowisko wszystkich rodzajów zwierząt, roślin, grzybów i mikroorganizmów.
Koreańska strefa demarkacyjna ma szerokość 4 kilometrów i długość 250 kilometrów. Oddziela od siebie komunistyczną Koreę Północną od kapitalistycznej Korei Południowej, ciągnąc się w poprzek półwyspu, na którym leżą oba kraje. Ustanowiono ją w roku 1953, na zakończenie krwawej woj-ny. Po obu stronach strefy pobudowano zasieki i pola minowe pilnowane przez tysiące żołnierzy. Wejście na jej teren kończy się śmiercią. Ocenia się, że w potyczkach na granicy zginęło ponad tysiąc obywateli Korei Południowej, 50 Amerykanów oraz nieznana, choć zapewne bardzo duża licz-ba Koreańczyków z północy.
– Ponieważ nikt nie może dostać się do koreańskiej strefy demarkacyjnej, trudno opowiadać szczegółowo o jej różnorodności biologicznej – mówi profesor Ke Chung Kim. – Większość obserwacji przeprowadzono z odległości oraz w obszarze buforowym, tak zwanej Cywilnej Strefie Kontrolnej w Korei Południowej, która ma szerokość od 5 do 20 kilometrów i przylega bezpośrednio do strefy demarkacyjnej.
Teren, na który człowiek nie może i nie chce wchodzić, ciągnie się przez góry, wyżyny, niziny i rzeki. Przez ponad 50 lat rozwoju bez kontroli przekształcił się w jedno z najdzikszych miejsc na świecie. To tu na zimowiska przylatują zagrożone wyginięciem żurawie białoszyje i japońskie. Tu można spotkać lamparty i prawdopodobnie też tygrysy. Tu żyje lokalny podgatunek piżmowca oraz niedźwiedzia himalajskiego. To drugie zwierzę jest już bardzo rzadkie w całej Azji. Koreańczycy polują na nie, by gotować zupę z niedźwiedziej łapy oraz produkować tradycyjne leki. Jedynym miejscem, gdzie misiowi nic nie grozi, jest strefa demarkacyjna. O jej bogactwie gatunkowym świadczy spis przeprowadzony w sąsiedniej Cywilnej Strefie Kontrolnej. Doliczono się tam 1170 gatunków roślin, 83 – ryb (w tym 18 niespotykanych nigdzie indziej) i 51 – ssaków. A na obszarze demarkacyjnym różnorodność biologiczna jest na pewno jeszcze większa. Co dokładnie się tam kryje, nie wie nikt. Im lepiej, tym gorzej
Również o przyrodzie pozostałych „rezerwatów mimo woli” wiadomo niezbyt dużo. Wiele z nich, podobnie jak koreańską strefę demarkacyjną, naukowcy oglądają tylko z daleka. Dotyczy to zwłaszcza pól minowych. Rozciągają się one między innymi w krajach dawnej Jugosławii, w Angoli i w Ameryce Środkowej, gdzie bronią przed kłusownikami terenów lęgowych morskich żółwi.
Podobnie jest w Górach Kardamonowych w Kambodży, które przez ponad 30 lat były siedzibą partyzantki Czerwonych Khmerów. Ekolodzy z organizacji Cardamon Project piszą na swojej stronie internetowej, że to jest „ostatnia prawdziwa dzicz w kontynentalnej części Azji Południowo-Wschodniej”. Podają, że żyją tam tygrysy indochińskie, słonie azjatyckie i krokodyle syjamskie. Paradoksem jest, iż pokój, który powoli wraca do Kambodży, nie służy przyrodzie Gór Kardamonowych. Wraz z rozbrajaniem tego terenu do pierwotnej puszczy wkraczają osadnicy oraz firmy zajmują-ce się wyrębem lasu.
Ten sam problem dotyczy pozostałych rezerwatów mimo woli. – Ostatnio w telewizji prezydent Łukaszenko mówił, że radiacja w strefie czarnobskiej zmniejszyła się i można tu już osiedlać ludzi – martwi się Walerij Jurko. – Ja uważam, że nie trzeba. Na Białorusi jest mnóstwo terenów do zamieszkania. A strefę czarnobylską lepiej byłoby przekształcić w wielki międzynarodowy rezerwat przyrody, żeby człowiek nadal nie mógł tu wchodzić.
Profesor Ke Chung Kim z kolei zaczął się bać o przyrodę koreańskiej strefy demarkacyjnej, gdy poprawiły się relacje między Koreą Północną i Południową. – 10 lat temu zainicjowałem powstanie pozarządowej organizacji DMZ Forum – mówi. – Staramy się uchronić ekosystemy koreańskiej strefy demarkacyjnej. Chcielibyśmy, by ta unikatowa i niezastąpiona ziemia niczyja została zachowana dla przyszłości Koreańczyków i społeczności międzynarodowej. Obecnym zagrożeniem są polityczne i ekonomiczne umowy między dwiema Koreami, które budują tu drogi, linie kolejowe i zastanawiają się, jak wykorzystać strefę demarkacyjną dla przedsięwzięć przynoszących duże dochody.
Bruce Sterling w swoim eseju napisał, że „rezerwaty mimo woli, budząc zażenowanie w wieku XX, mogłyby stać się smutną koniecznością w wieku XXI”. Czyżby jego katastroficzna wizja miała okazać się prawdą? Czy człowiek rzeczywiście potrzebuje min i zasieków, by uchronić choć parę kawałków dzikiej przyrody?
Wojciech Mikołuszko