Ratunek w głębinach. Tak wyglądały ćwiczenia "Dynamic Monarch 2014" na Zatoce Gdańskiej
Na Bałtyku zaginął okręt podwodny. Trzeba go odszukać, wydostać na powierzchnię załogę, pomóc poszkodowanym - oto podstawowe założenie "Dynamic Monarch 2014". To jedne z największych i najważniejszych tego typu ćwiczeń na świecie, które kilka tygodni temu odbyły się na wodach Zatoki Gdańskiej - pisze "Polska Zbrojna".
21.06.2014 | aktual.: 21.06.2014 11:20
Pierwsze uczucie: ciasno. Jeśli ktokolwiek był na okręcie podwodnym i narzekał na brak miejsca, to po wejściu tutaj szybko zmieni zdanie. W metalowej kapsule siedzimy niemal jeden na drugim. Nie można wyciągnąć nóg, rozprostować pleców. Od czasu do czasu z wielkim trudem zamieniamy się miejscami, żeby podpełznąć do dwuosobowej, częściowo przeszklonej sterówki i zerknąć, co robi obsługa. Powietrze jest tutaj ciepłe i gęste - trochę tak, jakby zawisło w nim uparte pytanie, czy metalowe ściany, do których przylegamy grzbietami, wytrzymają napór tysięcy ton wody.
Do pojazdu, nie licząc trzyosobowej załogi i towarzyszącego nam pilota, weszliśmy w pięciu. - Podczas ewakuacji wewnątrz może się tu jednak znaleźć nawet 16 osób - podkreśla Nick Gilbert z obsługi kapsuły. Trudno mi w to uwierzyć, więc na wszelki wypadek pytam raz jeszcze. - Nawet nie wiecie, ile jest w stanie zrobić człowiek, by przeżyć - rzuca w odpowiedzi Gilbert.
Dla załogi uszkodzonego okrętu podwodnego niewielki pojazd, który stanowi część natowskiego systemu ratownictwa podwodnego (NATO Submarine Rescue System - NSRS) jest niczym zbawienie, bo tylko on daje marynarzom niemal stuprocentową gwarancję, że wyjdą z matni cało.
Znaki na wodzie
Kiedy okręt podwodny zostanie uszkodzony, straci łączność z bazą i osiądzie na morskim dnie, załoga powinna zrobić wszystko, by zasygnalizować jego pozycję. Jak? Może wypuścić z okrętu śmieci lub olej - będą się one unosić na powierzchni morza niczym wskazówka dla ekip ratunkowych. Marynarze mogą też robić hałas, uderzając różnymi przedmiotami w kadłub. Przede wszystkim jednak muszą opanować stres i cierpliwie czekać. Bo tak naprawdę w takiej sytuacji piłeczka jest po stronie ratowników.
- Nasz okręt może się znajdować pod wodą przez 10-12 dni bez przerwy - tłumaczy kmdr ppor. Tomasz Witkiewicz, dowódca ORP "Sęp", który wziął udział w "Dynamic Monarch 2014". Kiedy marynarze czekają na pomoc, powinni ograniczyć swoją aktywność do minimum. - Najlepiej, aby większość czasu spędzali na kojach, śpiąc. Chodzi o to, by zużywać jak najmniej powietrza - wyjaśnia kmdr ppor. Witkiewicz.
Oczywiście załoga może podjąć próbę ewakuacji "na mokro". Zalewa się wówczas okręt wodą. Marynarze ubierają się w specjalne kombinezony, a potem są "wystrzeliwani" na powierzchnię. To jednak ostateczność, bo taka metoda wiąże się z dużym ryzykiem. Im głębiej znajduje się okręt, tym jest ono większe - podkreśla kmdr ppor. Witkiewicz. Przy dużych głębokościach ewakuujący się w ten sposób marynarze, by w ogóle myśleć o przeżyciu, musieliby bezpośrednio spod wody trafić do komory dekompresyjnej.
Szansą dla nich jest ewakuacja "suchą stopą", na którą pozwalają pojazdy podwodne, takie jak NSRS. Ale zanim będzie można ich użyć, trzeba przejść długą drogę. I to właśnie między innymi trenowali uczestnicy ćwiczeń "Dynamic Monarch 2014".
W trzech odsłonach
"Dynamic Monarch" to jedne z największych na świecie ćwiczeń w ratowaniu okrętów podwodnych. NATO organizuje je co trzy lata. - Założyliśmy, że będą się odbywały na przemian: raz na południu, raz na północy. Chodzi o to, by ćwiczący mogli zapoznać się z różnymi akwenami, ich specyficznością - tłumaczy kadm. Robert Kamensky, dowódca sił podwodnych NATO. Ostatnie odbyły się w Hiszpanii, a gospodarzem tegorocznych została Polska. Przez blisko dwa tygodnie na Zatoce Gdańskiej ćwiczyło 14 okrętów, między innymi z Holandii, Szwecji i Polski. Towarzyszyły im śmigłowce, samoloty, grupy nurków i ekipy medyczne. Ich poczynaniom przyglądali się obserwatorzy z krajów takich, jak Australia, Grecja, Algieria czy RPA. Początkowo liczba uczestników miała być większa, ale plany organizatorom pokrzyżował choćby kryzys na Ukrainie. Z tego powodu w "Dynamic Monarch 2014", mimo wcześniejszych zapowiedzi, nie wzięła udziału Rosja.
Ćwiczenia zostały podzielone na trzy części. Pierwsza wiązała się z poszukiwaniem okrętu podwodnego ORP "Sęp". W myśl scenariusza jednostka, która operowała na Bałtyku, nie przesłała meldunku o swojej pozycji. Została uznana za zaginioną. Na ratunek wyruszyły okręty, między innymi fregata rakietowa ORP "Gen. T. Kościuszko", okręt hydrograficzny ORP "Arctowski" i holenderska jednostka wsparcia okrętów podwodnych HNLMS "Mercuur". Pomagały śmigłowce Mi-14PŁ oraz samolot Bryza-Bis.
- Poszukiwanie okrętu podwodnego to złożony proces - podkreśla kpt. mar. Piotr Wojtas z biura prasowego ćwiczeń. - Najpierw należy ustalić ostatnią znaną pozycję, jaką zajmował, zestawić ją z planowanym kursem i na tej podstawie zakreślić obszar, na którym może się znajdować.
Wytyczony w ten sposób akwen trzeba podzielić na sektory i przypisać je okrętom prowadzącym poszukiwania. Chodzi o to, by każdy z nich za pomocą specjalistycznego sprzętu przeczesywał inny obszar.
Podczas "Dynamic Monarch 2014" marynarze i lotnicy mieli utrudnione zadanie. Po pierwsze, zgodnie z założeniem, załoga ORP "Sęp" nie dawała znaku życia. Po drugie, na Bałtyku, jak to zazwyczaj wiosną, panowały specyficzne warunki hydrologiczne, które utrudniały pracę specjalistycznych urządzeń. Zaginiony okręt udało się jednak odnaleźć.
Kolejna odsłona wiązała się już bezpośrednio z niesieniem pomocy załogom okrętów podwodnych. Na dnie Zatoki Gdańskiej spoczywały trzy jednostki: ORP "Sęp", holenderski HNLMS "Bruinvis" i szwedzki HSwMS "Halland". Pod wodę z okrętów ratunkowych schodzili do nich nurkowie. Ich zadanie polegało między innymi na podłączaniu specjalnych przewodów, dzięki którym była możliwa wentylacja pokładów. Do spoczywających na dnie jednostek podłączał się też pojazd NSRS. Operował on z pokładu szwedzkiego okrętu HSwMS "Belos".
Trzecia część ćwiczeń przebiegała pod hasłem "masowej ewakuacji". W myśl scenariusza na morzu doszło do zderzenia dwóch okrętów podwodnych. Zagrożone mogło być życie nawet 200 marynarzy. Jednostki należało odnaleźć, wydostać na powierzchnię ich załogi i udzielić pomocy poszkodowanym. - W praktyce skoncentrowaliśmy się na ostatniej części tego zadania - przyznaje kpt. mar. Wojtas.
Tyle suchy opis. Jak działania marynarzy wyglądały w praktyce, mogłem się przekonać, właśnie schodząc pod wodę pojazdem NSRS, podczas specjalnego dnia dla mediów.
Chirurgiczna precyzja
Tak więc znów jesteśmy w ciasnym wnętrzu podwodnego pojazdu. Przed chwilą potężny dźwig zdjął nas z pokładu "Belosa" i położył na powierzchni spokojnego tego dnia morza. Odchodzimy od okrętu na bezpieczną odległość i rozpoczynamy procedurę zanurzania. Cel: spoczywający na głębokości ponad 40 m ORP "Sęp". Musimy się z nim połączyć, po czym przejść na jego pokład. Siedzimy w tylnym przedziale 10-metrowej kapsuły. Przez otwarty do przedniej części właz widać fosforyzujące monitory, a dalej zielonkawą wodę Bałtyku. - Myślałem, że na tej głębokości jest już ciemno - zagaduję naszego przewodnika. - To nie tak. Światło dociera na głębokość 40-50 m, zwłaszcza przy tak dobrej pogodzie, jak dziś - tłumaczy Gilbert.
I rzeczywiście jeszcze dwadzieścia minut, może pół godziny i przed dziobem pojazdu zaczyna majaczyć szary kadłub. Wkrótce przed naszymi oczami przesuwa się napis ORP "Sęp". Jesteśmy na miejscu. Ale najtrudniejsza część zadania dopiero przed nami. Teraz nasz pojazd musi się połączyć z okrętem podwodnym. Trzeba idealnie zespolić ze sobą dwa włazy. - To operacja wymagająca precyzji, a jednocześnie rzecz banalnie prosta - przyznaje Gilbert.- Obie jednostki będą się utrzymały przy sobie dzięki ciśnieniu. Ono przyssie do siebie włazy - dodaje.
Na razie operator za pomocą manetki stertującej ruchami pojazdu próbuje obrać optymalną pozycję. Wreszcie jest - drobny wstrząs to znak, że kapsuła połączyła się z okrętem podwodnym. - Teraz musimy odczekać, aż nastąpi wyrównanie ciśnień - tłumaczy Per Frekhaug z załogi pojazdu ratunkowego. W końcu jego właz wędruje w górę. Odczuwamy "strzał", który zatyka uszy, a co bardziej wrażliwych przyprawia o ból głowy. Droga na pokład okrętu jest otwarta. Jeszcze kilka metrów w dół i słyszę: - Witamy na pokładzie ORP "Sęp". Jestem dowódcą, nazywam się….
W przeciwną stronę wędruje kilku kolegów, którzy czekali na nas na ORP "Sęp". Oni wyjadą na powierzchnię pojazdem NSRS-u. Gdyby rzeczywiście doszło do katastrofy, taką właśnie drogę pokonaliby marynarze.
Bliżej siebie
- Dla Marynarki Wojennej "Dynamic Monarch 2014" to najważniejsze ćwiczenia od trzech lat. Ich scenariusz odbiega od wszystkich innych, jakie znamy - podkreśla wiceadmirał Ryszard Demczuk, inspektor marynarki wojennej w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych. Zauważa, że manewry zazwyczaj zakładają symulowaną walkę z przeciwnikiem. Tutaj uczestnicy mieli za zadanie nieść pomoc - nawet okrętom, które w razie konfliktu stałyby po przeciwnej stronie.
- Dlatego tego typu działania traktujemy jak misję humanitarną - zaznacza wiceadmirał Demczuk. Podobnego zdania jest kadm. Kamensky. - Podwodnicy mają jednego wspólnego wroga, a jest nim morze - mówił podczas konferencji prasowej, których kilka było organizowanych w Gdyni.
Przypominał, że idea współpracy ponad podziałami narodziła się po katastrofie "Kurska". Rosyjski okręt podwodny zatonął w 2000 roku w trakcie ćwiczeń na Morzu Barentsa. Zginęło wówczas 118 marynarzy. Niedługo potem narodziło się ISMERLO (The International Submarine Escape and Rescue Liaison Office), czyli międzynarodowe biuro łącznikowe, które pomaga w ratowaniu okrętów podwodnych. Zarządza ono specjalną internetową platformą umożliwiającą wymianę informacji na ten temat. - Tworzymy jedną społeczność, w ramach której wspólnie działają nawet państwa na co dzień wobec siebie wrogie, jak choćby Indie i Pakistan - podkreśla kadm. Kamensky.
Kolejne ćwiczenia z cyklu "Dynamic Monarch" odbędą się za trzy lata w Turcji.
Łukasz Zalesiński, "Polska Zbrojna"