Ratowała żołnierzy w Iraku i Afganistanie. "Nie umiem czynić cudów"
Nie strzelałam, ale bardzo często zamiast prochu czułam coś gorszego: słodkawo-mdły zapach krwi - wyznaje podporucznik Monika Ner, która jest wojskowym ratownikiem medycznym. "Polsce Zbrojnej" mówi o misjach w Iraku i Afganistanie, strachu oraz medycynie na polu walki.
02.04.2013 | aktual.: 02.04.2013 14:57
"Polska Zbrojna": Niektórzy mówią o medykach, że to żołnierze, którzy nie wąchają prochu...
Podporucznik Monika Ner: To złośliwa sugestia kogoś, kto nigdy nie był na wojnie. Podczas akcji bojowych ratownik medyczny jest przecież członkiem drużyny czy plutonu. Naraża się tak samo, jak każdy. Wielu ratowników spędziło poza bazą więcej czasu niż niejeden żołnierz z tak zwanej bojówki. Nawet nie liczę, w ilu patrolach brałam udział. Owszem, nie strzelałam, ale bardzo często zamiast prochu czułam coś gorszego - słodkawo-mdły zapach krwi.
Było jej tak dużo?
W czasie misji udzielamy pomocy żołnierzom różnych nacji i cywilom. Kiedyś podczas VIII zmiany w Iraku pocisk moździerzowy upadł tuż obok amerykańskiego żołnierza. Biegłam go ratować. Niestety, mogłam jedynie pomóc pozbierać jego szczątki. Było bardzo dużo krwi... Innym razem przywieziono nam kilkunastu ciężko rannych policjantów irackich. Mieliśmy mnóstwo pracy.
Taki widok paraliżuje?
Gdyby przerażał mnie widok krwi, ran, ciał zabitych, nie mogłabym być ratownikiem. Owszem, te obrazy gdzieś w człowieku pozostają. Nie mam jednak sennych koszmarów. Twarze poległych nie straszą mnie w nocy. Chętnie natomiast wspominam chłopaków, którym udało się pomóc.
Dobrze wyszkolony ratownik nie może tracić głowy. Nic nie powinno go paraliżować. Nawet gdy na pomoc jest już zbyt późno lub wszelkie wysiłki nie przyniosły efektu, ratownik może odreagować dopiero po akcji. Często odczuwa się wtedy bezsilność, złość, że nie jest się cudotwórcą.
Dużo było tych uratowanych?
Tego też nie liczę. Podczas X zmiany w Afganistanie przez dwa miesiące byłam w składzie amerykańskiej latającej grupy ewakuacji medycznej. Prawie każdego dnia startowaliśmy, żeby podejmować rannych. Często po kilku naraz. Uratowaliśmy wielu ludzi, ale nikt z nas nie bawił się w statystyki. Z kolei z lekarzem i ratowniczką z takiego zespołu, których poznałam w Iraku, mam kontakt do dzisiaj. Zaprosili mnie do siebie, do Stanów Zjednoczonych. Odwiedzili mnie także w Polsce.
Były jakieś różnice w waszym podejściu w zależności od tego, po kogo lecieliście?
Żaden ratownik czy lekarz nie robi rozgraniczeń, że kogoś ratuje lepiej albo gorzej. Czy to na ziemi, czy w powietrzu podczas transportu zawsze panuje pełna mobilizacja, jesteśmy zdeterminowani, aby ranny dotarł do szpitala żywy. Faktem jest, że gdy przez radio słyszałam, że lecimy po Polaka, odczuwałam jakieś wewnętrzne spięcie. Wstępowały we mnie jakieś nowe siły. To było jednak tylko wrażenie. Tak naprawdę każdemu rannemu, bez względu na narodowość, poświęcaliśmy wszystkie siły i dostępne środki. Najważniejsze było to, aby przeżył. A strach? Ratownicy go nie odczuwają?
Na wojnie strach towarzyszy każdemu. Gdy jednak w czasie kontaktu ogniowego lub tuż po eksplozji miny pułapki słyszę, że przez radio wołają medyka, wyskakuję z wozu i gnam tam, gdzie jestem potrzebna. Wtedy nie myśli się, że strzelają, że w ziemi może być zakopana kolejna mina. Strach ustępuje, a jego miejsce zajmuje poczucie obowiązku. Nie ma czasu na wahania. Każda sekunda może decydować o tym, czy uda się kogoś uratować czy nie.
Podczas pobytu na trzech wojennych zmianach przeżyła pani zapewne jakieś momenty szczególnie stresujące...
Było ich dużo. Pamiętam zwłaszcza ostrzały bazy w trakcie VIII zmiany w Iraku. To było bardzo męczące psychicznie i stresujące. Gdy pocisk moździerzowy leci wysoko, słychać charakterystyczny gwizd. Gdy schodzi niżej, tuż przed uderzeniem, ten odgłos cichnie. W czasie jednego z nocnych ostrzałów byłam w swoim campie. Usłyszałam ten dźwięk. Nagle ucichł. Pomyślałam, że to już koniec, że granat zaraz trafi w moje lokum. Strasznie się bałam. Mijały jednak sekundy i detonacji nie było. Poczułam wielką ulgę. I tym razem mi się udało.
Podobno ratownika można poznać po nożyczkach przywiązanych do munduru.
Gdy docieram do rannego, to najczęściej w pierwszej kolejności potrzebuję nożyczek, żeby szybko rozciąć mundur i dostać się do rany. Kiedy liczy się każda sekunda, nie mogę sobie pozwolić na szukanie najpotrzebniejszych narzędzi.
A czy to prawda, że potraficie w zupełnej ciemności znaleźć w plecaku medycznym każdy potrzebny opatrunek czy lek?
Dobry ratownik to potrafi. Każdy sam układa sobie rzeczy w plecaku. Gdy trzeba udzielać pomocy nocą, pod ostrzałem, nie zawsze można używać światła. Kiedy leży się gdzieś w rowie czy w ciemnym transporterze, wszystko, co potrzebne do ratowania życia, trzeba błyskawicznie umieć wyjąć z plecaka.
Czyli to prawda, że na misje trafiają lepiej i gorzej wyszkoleni ratownicy?
Żaden medyk nie mdleje już na widok ran. Są jednak bardziej i mniej doświadczeni. Uważam, że każdy ratownik jadący na misję powinien najpierw odbyć praktykę w pogotowiu ratunkowym w kraju. Chodzi o to, żeby nie wyjść z wprawy. Choć już jestem oficerem, brałam udział w tylu misjach, to nadal nocami i w weekendy dyżuruję w pogotowiu, aby mieć ciągły kontakt z zawodem i zdobywać coraz większe doświadczenie.
Monika Ner- ma 29 lat, pełni służbę w Wojskowym Ośrodku Medycyny Prewencyjnej we Wrocławiu. Jest ratownikiem w sekcji ewakuacji medycznej. Po maturze studiowała ratownictwo medyczne w Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nysie, gdzie uzyskała tytuł licencjata. Służbę wojskową rozpoczęła w Szkole Podoficerskiej Służb Medycznych w Łodzi. Uczestniczyła w VIII zmianie PKW w Iraku oraz w VI i w X zmianie polskiego kontyngentu w Afganistanie. W przerwach między wyjazdami uzyskała tytuł magistra na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. W 2012 roku została promowana na stopień podporucznika.